wtorek, 17 lutego 2015

ME - Siła Wiary - odcinek VIII

SIŁA WIARY

ODCINEK VIII

Odcinek - Poprzedni - Następny

Drugi dzień wojny, 2186, las nieopodal Vancouver.

Ta noc była chłodna. Nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo zmarzną. Przyzwyczajeni do ciepłych łóżek, ogrzewania domów, kiedy tylko najdzie ich taka ochota, nie mieli pojęcia, jak chłodne potrafią być noce. Po wejściu w lasy szli przed siebie przez dwie godziny. Michael chciał iść dalej, ale Walter - właściciel restauracji - nie nadążał. Z miejsca, w którym się zatrzymali wciąż było słychać odgłosy pojedynczych eksplozji, dochodzące z miasta. Young wraz z Maxem poszli nazbierać suchego drewna i liści, aby nie leżeć na gołej, chłodnej ziemi. Michael nauczył się co nieco o tego typu sytuacjach na obozie w Doncaster, ale były to jedyne zajęcia na których niespecjalnie uważał. Teraz bardzo tego żałował. Podczas gdy on i Max konstruowali bardzo skromne posłania, Emily próbowała nawiązać łączność z kimkolwiek. Zorientowała się jednak, że nie ma zasięgu, co tylko przybiło ją jeszcze bardziej. Posłania były gotowe, kiedy zapadł już głęboki mrok. Właśnie wtedy poczuli ten przejmujący chłód. Wszyscy mieli na sobie letnie ubrania, krótkie rękawy, a mały Max nawet spodenki, sięgające zaledwie do kolan. Dość szybko opuścił swoje "łóżko" i położył się przy ojcu, aby było cieplej. Emily widziała to. Z zimna zgrzytała zębami i zaproponowała Michaelowi to samo. Zgodził się, ale zauważyła, że mocno się speszył. Było cieplej. Trójka z nich spała głęboko, zmęczona wydarzeniami tego dnia. Young nie potrafił zasnąć. Leżał obok Emily, przytulając ją, ale wzrokiem wciąż ogarniał bezgraniczne ciemności lasu. Zastanawiał się, czy nikt za nimi nie szedł. Sen dopadł go po kilku godzinach, ale nie trwał długo. Rano obudził go Max.
- Niech pan wstaje - prosił młody chłopak, kładąc rękę na ramieniu niewyspanego Younga i trzęsąc nim delikatnie. - Proszę wstawać.

Young otworzył podkrążone oczy, nie wyspał się. Usiadł mozolnie na posłaniu z gałęzi i liści, oparł brodę na kolanach i mrużył oczy, patrząc w stronę towarzyszy niedoli. Max podsunął mu pod nos wafelki, jeden z elementów menu w restauracji Waltera. Właściciel knajpy właśnie jadł chleb z serem, popijając go wódką. Mężczyzna opierał się o drzewo i był bardzo blady. Wong nie jadła śniadania, nie była w stanie nic przełknąć. Tępym wzrokiem patrzyła się na telefon, który nie dość, że kompletnie stracił zasięg, to jeszcze rozładowywał się. Cała kompania trzęsła się z zimna. Na szczęście słońce zaczynało przenikać przez korony wysokich drzew, które dawały im schronienie i złudne wrażenie bezpieczeństwa. Michael kończył swoje "śniadanie" i wiedział, że muszą iść dalej. Nie miał jednak pojęcia gdzie. Pomyślał też, że najwyższa pora dowiedzieć się z kim zetknął go los.
- Myślę, że zanim ruszymy w dalszą drogę powinniśmy się sobie przedstawić. Jestem Michael Young, dziennikarz "London Daily". To znaczy praktykant, ale po tym reportażu miałem dostać etat... - zaczął, mówiąc nieco więcej niż chciał.
Emily uniosła wzrok z nad telefonu i odpowiedziała zrezygnowanym głosem:
- Jaki jest sens w przedstawianiu się? Tej nocy prawie zamarzliśmy, nie mamy broni, a jedzenia też niewiele. Poza tym, jakbyś nie zauważył, właśnie trwa inwazja Żniwiarzy.
Walter popatrzył się na nią, krzywiąc się, nie wiadomo, czy to od wódki, czy po wypowiedzianych przez nią słowach.
- Słuchaj, panienko. Wciąż żyjemy, a do tego mamy trochę prowiantu. Mamy więcej farta niż większość mojego miasta, więc przestań pieprzyć oczywistości i pomyślmy, co robić.
Michael uśmiechnął się. Walter był bezpośredni, a co najważniejsze, chciał działać.
- Jestem Walter, a to mój syn, Max. Jestem właścicielem tej knajpki, którą mieliście okazję zwiedzić. W sumie, to nie wiem, co jeszcze mam dodać... Lubię rozwiązywać krzyżówki. - Zaśmiał się.
- A co niby proponujesz, wąsaczu? - pytała dość ostro Emily. - Nie mamy łączności, ani nawet żadnych map. Nigdzie nie dotrzemy. Możemy iść tylko ślepo przed siebie. Myślisz, że jak daleko dojdziemy zanim nas dopadną?
- Walter - przerwał Young - jesteś stąd, tak? Znasz okolice? Pomyśl, gdzie moglibyśmy się udać, żeby zdobyć jakieś zapasy. Ciepłe ubrania, jedzenie, a najlepiej broń.
- A co potem? - drążyła temat Emily. - Zdobędziesz broń i w pojedynkę pokonasz Żniwiarzy? Tak jak te dwa zombie, które chciały mnie zabić? Tych gigantycznych statków w ten sposób nie zabijesz... A w ogóle, to jakim cudem je załatwiłeś? Wszystko działo się tak szybko...
- Parę lat temu byłem na szkoleniu wojskowym. Zdobyłem stopień szeregowca, ale nie służyłem. No, poza jedną, małą misją - odrzekł młody dziennikarz koleżance po fachu. - Pytasz, co potem? Nie wiem jeszcze, ale od czegoś trzeba zacząć. Broń, ubrania, medi-żel, jedzenie. Pomyśl, Walter. Jakaś baza wojskowa w okolicy? Nieduże miasteczko z posterunkiem policji? Nawet strzelnica.

Walter podrapał się po swojej niemal łysej głowie. Kilka czarnych włosów niechlujnie wiło się po jego czole.
- Przy Denver Road, wyjeździe z Vancouver, jest małe miasteczko z posterunkiem policji, ale to bardzo blisko miasta. Te potwory na pewno tam będą. - Zmarszczył swoje krzaczaste, czarne brwi. - Jest jedno miejsce... Ale nie, to nie ma sensu.
- Jakie miejsce? - naciskał Young. - Mów, proszę. Co masz na myśli?
- Hm, jesteśmy w lesie na północ od Vancouver. Kilkanaście lat temu, jak byłem młody, chodziłem tam z kumplami postrzelać. Niewielki ośrodeczek, który od dawna nie działa. Wiecie, ochrona praw zwierząt, musieli zamknąć działalność. Za młodu można było wynająć od nich broń i pobawić się w myśliwych. Często jeździłem tam z moim bratem, Henrym. Nie mam pojęcia, czy nie zrównali tego miejsca z ziemią, ale chciałeś, to mówię.
- Jak daleko? - spytał Michael.
- A skąd ja mam, psia mać, wiedzieć? - odburknął Walter. - Mapy nie mamy. Wiem tylko, że poszliśmy na północ od Vancouver. Jeśli w ciągu godziny, dwóch marszu natkniemy się na leśną drogę, to musimy skręcić w prawo. Wtedy to będzie już niedaleko. Ale kilkanaście lat po zamknięciu okolica mogła się mocno zmienić...
- W porządku. Zwijamy się - powiedział Young, po czym pomógł wstać Emily i oboje zaczęli zbierać skromny obóz. Pakowali wyjęte jedzenie do plecaków i mogli ruszać w drogę. Zza pleców wciąż dochodziły do nich przytłumione huki eksplozji.

*

Lasy w XXII wieku były rzadkością w większości krajów świata. Jedynie wielkie, nie do końca ujarzmione państwa dysponowały sporymi połaciami takich terenów. Rosja, Ameryka Południowa oraz Północna. Kanada to jeden z najmniej zaludnionych krajów na Ziemi. Poza tym, kraj liścia klonowego zawsze był tylko ubogą siostrą Stanów Zjednoczonych, traktowaną po macoszemu, a nawet lekceważoną. Trochę zmieniło się to, kiedy Przymierze wybrało sobie właśnie Vancouver na siedzibę. Trudno powiedzieć dlaczego. Znaczenie polityczne Kanady wzrosło, ale rozległe tereny państwa wciąż pozostawały dzikie. Las na północ od miasta taki nie był. Rozmiarowo był spory, ale zwierzyna praktycznie tam nie występowała, do czego przyczyniły się takie ośrodki jak ten, do którego teraz zmierzali. Od niemal trzydziestu lat zamknięty, nie wiadomo w jakim stanie, ale stanowił teraz cel, który trzeba było osiągnąć. Michael szedł śmiało do przodu i kierował się na północ. Zegarek po dziadku działał wyśmienicie, a kompas był jedną z jego funkcji. "W końcu się przydaje" - myślał Young.

Po nieco ponad dwóch godzinach wyszli na wąski, niezalesiony pas ziemi. Walter zdziwił się.
- Cholera, ale zarosło. To chyba ta droga - mówił, a klęcząc wyrywał źdźbła trawy z ziemi, która niegdyś była często uczęszczaną drogą.
- Jesteś pewny, tato? - pytał Max.
Emily i Michael spojrzeli pytająco na najstarszego członka wyprawy.
- Pewny to ja jestem tego, że alkohol mi się kończy, a odkąd opuściła mnie żona, trudno mi znosić ten świat na trzeźwo - odrzekł. Po chwili dodał: - Idziemy w prawo. Za kilka minut powinniśmy tam być.

Po kwadransie wędrówki las przerzedzał się, a zza linii drzew widać było jakieś niewielkie zabudowania. Michael przyklęknął i odezwał się.
- Czekajcie tu na mnie. Nie wychodźcie zza tych drzew. Chyba nikogo tu nie ma, ale ostrożności nigdy za wiele - powiedział i ruszył powolnym krokiem, stąpając możliwie najciszej.
Przed sobą miał zaledwie dwa zaniedbane budynki. Oba niewielkie i zarośnięte. Mały placyk między nimi był co prawda asfaltowy, ale trawa śmiało przebijała się przez niego i ten widok przypominał Youngowi post-apokalitpyczne filmy, które oglądał w dzieciństwie. Był uzbrojony tylko w omni-ostrze, ale czuł się pewnie, bezpiecznie. Nie spodziewał się znaleźć w tym miejscu żywej duszy. Wyprostował się i szedł do przodu śmielej. Podszedł do drzwi pierwszego z budynków. Zaryglowane - tak jak się spodziewał. Próbował zaglądać przez szyby, ale były tak brudne, a w środku panowała ciemność, że nie był w stanie niczego dojrzeć. Wtedy usłyszał dźwięk jakiegoś metalowego przedmiotu, upadającego na ziemię w drugim budynku. Michael skamieniał ze strachu. Nie był dość ostrożny i teraz mógł zginąć. Usłyszał zza siebie głos.
- Stój! Bo strzelę, przysięgam! - Nieznajomy był zdecydowany, chociaż głos delikatnie mu drżał. Young cieszył się, że obcy odezwał się. Teraz przynajmniej wiedział, że to człowiek. - Kim jesteś i co tu robisz?
- Jestem tylko facetem, który szuka schronienia, tak jak ty. Nie strzelaj, pomóż mi. - Young mówił powoli i wyraźnie.
- Jesteś sam?
Young nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie znał intencji mężczyzny. Zdarza się, że podczas kryzysowych sytuacji niektórym ludziom odbija. Może ten facet zabił tu już kilka osób? Cisza przeciągała się.
- Pytam się, czy jesteś sam?! - Głos obcego drżał coraz mocniej.
Michael, wciąż odwrócony plecami, usłyszał kroki drugiego człowieka, który wyszedł z tego samego budynku, co ten pierwszy.
- Spoko, Henry, ja go znam! Niezbadane są wyroki Jah. Wiedziałem, że nic ci nie jest, Mickey.
Young poznał ten głos i, nie czekając na pozwolenie, odwrócił się. Przed nim stał Robert, operator "London Daily". Te czarne jak noc dredy i śnieżnobiały uśmiech poznałby wszędzie. RR położył dłoń na pistolecie swojego towarzysza i opuścił ją zdecydowanym ruchem.
- Pokój, bracie. To mój koleżka, Michael - powiedział, podchodząc do współpracownika. - Mówiłem, że Jah się nami zaopiekuje.

Wszyscy byli zdziwieni tym spotkaniem. Tak samo towarzysze Younga, którzy zobaczyli to rozprężenie, wyszli zza drzew i wkroczyli na teren ośrodka.
- Walter, stary byku! - powiedział Henry. - Jaki cudem uciekłeś? Fantastycznie. Max, chodź no tu. - Podbiegł do chłopaka i wyściskał go. Okazało się, że to ten sam Henry, o którym Walter opowiadał z samego rana. Mężczyźni byli braćmi i obaj w chwili niebezpieczeństwa pognali w to miejsce.

Grupa weszła do otwartego budynku i usiadła na pokrytych kurzem krzesłach. Okazało się, że RR i Henry przypadkiem wpadli na siebie, kiedy operator w momencie ataku schodził z budynku Przymierza dokładnie tą samą drogą, która na nią wchodził. Na dole zetknął się z Henrym, policjantem, który pilnował tłumów podczas przesłuchania komandora. Potem było dużo eksplozji, krzyków, biegu, aż w końcu dotarli do lasu. RR zdał się na swojego towarzysza i dotarli do opuszczonego ośrodka myśliwskiego pół godziny przed resztą. Udało im się otworzyć pierwszy budynek. W środku było biuro, w którym właśnie siedzieli. Karty myśliwskie, zezwolenia, jelenie głowy spoglądające na nich ze ścian. Wszystko pokryte sporą warstwą kurzu. Nie było broni. Henry miał przy sobie tylko pistolet na ślepaki, taki sam, który Young widział u martwego policjanta przy restauracji Waltera.
- Nie mieliśmy jak otworzyć drugiego budynku - mówił Henry. - Jest dobrze zamknięty, a okna przeciwwłamaniowe. Waliliśmy czym się dało, ale nie chciały pójść...
- Mam coś, co może pomóc - powiedział Michael i włączył swoje omni-ostrze. Wstał i chwilę później był już przy drzwiach zamkniętego budynku. Cała grupa poszła za nim.
- O ile pamiętam, to tu właśnie składowali broń - powiedział Walter, patrząc na brata, który przytaknął mu zdecydowanie.

Michael włączył omni-ostrze i kilka razy mocno uderzył kłódkę i łańcuchy u drzwi. Metalowe zabezpieczenia nie stawiały oporu i spadły, brzęcząc. Young zdecydowanym kopniakiem otworzył drzwi. Wszedł do środka wraz z RR, który oświetlał pokój reflektorem ze swojej kamery. Za nimi wszedł Walter. W pomieszczeniu było sporo skrzyń, kilka z nich otwartych, więc podeszli, aby sprawdzić zawartość. Young skrzywił się. Tego się nie spodziewał. Okazało się, że faktycznie była to broń, ale mocno przestarzała, z zaledwie kilkoma egzemplarzami z XXII wieku. Projekty tych broni powstawały w czasach, kiedy o pochłaniaczach ciepła nikt nawet nie marzył. Była to zwykła broń palna, która nie mogła równać się nawet z "Lansjerem", karabinem szturmowym z Wojny Pierwszego Kontaktu. Walter widział jego rozczarowanie i odezwał się.
- Ej, tego właśnie szukaliśmy. Broń, która strzela, a obok skrzynie z amunicją. Nie spodziewałeś się chyba "Wdowy" albo "Paladyna", co?
- Ja nigdy nie strzelałem z takich antyków - odrzekł młody dziennikarz.
- Ale my strzelaliśmy, ja i mój brat - powiedział Walter, chwytając w dłoń karabin, którym za młodu polował na króliki w okolicy. - Uwierz mi, ta broń jest niezawodna, nawet jeśli jest stara. Musimy wziąć ile się da.
W tej chwili zza drzwi wejściowych wychyliła się Emily, zaglądając do środka.
- Dobra, widzę, że mamy jakąś broń. W biurze znaleźliśmy kilka kurtek. Śmiesznie wyglądają, ale wyglądają na ciepłe. Jedzenia nie ma, zresztą i tak byłoby przeterminowane. Co teraz? - spytała.

Wszyscy patrzyli po sobie. Nikt nie odpowiedział. Trójka mężczyzn zabrała się do wybierania broni i jak największej ilości amunicji. Emily wróciła do drugiego budynku, gdzie wraz z Robertem i Maxem znaleźli kilka sporych plecaków, do których spakowali znalezione kurtki, rękawiczki, a nawet buty, które zdecydowanie bardziej nadawały się do spacerów po lesie niż tenisówki, które miał na sobie RR. Po kilkunastu minutach spotkali się na placu między budynkami. Michael, Henry i Walter wzięli po jednym karabinie myśliwskim dla każdego z nich oraz jeden dla Roberta, który skrzywił się, ale przyjął broń. Zabrali ze sobą tyle amunicji, ile mogli i nadeszła pora na zaplanowanie kolejnego ruchu.
- W porządku, mamy broń. Byle jaką, ale jest. Co robimy teraz? - spytał Michael. Henry spojrzał się niemiło i odpowiedział:
- Słuchaj, chłopaku. Ja tu jestem szefem, więc mnie będziemy się słuchać. Jestem gliną, więc to ja powinienem decydować.
- Powiedz w takim razie, co powinniśmy zrobić? - spytała Emily. Michael milczał.
- Hm... - Henry myślał, ale kiedy już cisza trwała kilka sekund, dziennikarka odezwała się.
- Dobra, może nie będziemy zajmować się tym, kto dowodzi, a po prostu zrobimy burzę mózgów. U mnie w redakcji zawsze się sprawdza. Pomysły?
- Ja mam jeden - powiedział Walter. - Henry, twój posterunek przy Denver Road... Proponowałem, żeby tam iść, ale woleliśmy najpierw pójść tutaj. Może tam nam pomogą twoi kumple?
- Nie ma po co tam iść - Henry zasępił się. - Szliśmy tam z Robertem, ale ze skraju lasu widzieliśmy płomienie szalejące w miasteczku. Zaatakowano je. Pewnie nawet nie ma co zbierać...
- Musimy tam iść - powiedział Young, zaskakując resztę. - Z tego, co wiem, policja ma własny system komunikacji krótkiego zasięgu, tak?
- No... Tak - Henry podrapał się po głowie - ale jak na swój wiek masz poważne problemy ze słuchem. Powiedziałem: zaatakowane. - Ostatnie słowo wręcz wyrecytował, sylaba po sylabie.
- Mam na myśli to, że musimy skontaktować się z... kimś. Przymierze najlepiej. Oni będą wiedzieli, co robić. Ktoś musi wiedzieć...
- Chcesz, żebyśmy poszli we czterech odbijać małe miasteczko? - zdziwił się Walter.
- Nie - zaprzeczył - we trzech. RR zostanie z Maxem i Emily tutaj. Mówiliście, że to miasteczko jest niedaleko. Jeśli będziemy mieli szczęście, to już nikogo tam nie będzie. Jest godzina - spojrzał na zegarek - pierwsza. Na którą tam będziemy?
- Jakoś na w pół do czwartej pewnie - odpowiadał Henry - ale nie popieram tego pomysłu. Jako policjant z wieloletnim doświadczeniem nie zgadzam się. Powinniśmy tu zostać.
- I co dalej? - Michael uniósł głos. - Ile chcesz tu siedzieć? Powinniśmy działać dopóki mamy na to siły. Ta wojna nie skończy się dzisiaj, ani jutro. Może trwać wiele lat. Chcesz tu czekać, aż będzie bezpiecznie?! Słuchaj, też co nieco wiem o tych sprawach i liczę na to, że pójdziesz ze mną. Walter, a ty?

Walter popatrzył na brata, potem na Younga.
- Idę. On ma rację, Henry. Złapanie kontaktu to nasza jedyna szansa. Jeśli nie zrobimy tego teraz, to nie wiadomo, kiedy będzie następna okazja.
Henry spuścił głowę i wziął głęboki oddech.
- W porządku, idziemy.


*

Dwie godziny ostrożnego marszu przypomniało Michaelowi ćwiczenia pod Doncaster. Bywało, że całe noce spędzali maszerując po okolicy, szukając punktów wskazanych przez majora Burgessa. Miało to symulować manewry podczas wojny, ale chłopcy traktowali to jako zabawę. W tej chwili Youngowi towarzyszyły zupełnie inne uczucia. Zza każdego drzewa wyglądał ostrożnie, z bronią przyłożona do ramienia i gotową do strzału. Szedł pośrodku grupy. Walter zamykał, a prowadził Henry, który dobrze wiedział, którędy iść. Między nimi były kilku-kilkunastometrowe odstępy. W końcu doszli do linii drzew, o której była mowa wcześniej. Niewielkie miasteczko na przedmieściach Vancouver wyglądało strasznie. Zgliszcza dopalały się, a do wędrowców dochodziły nieprzyjemne zapachy. Stali właśnie na niewielkim wzgórzu i patrzyli w stronę zabudowań. Trójka mężczyzn zebrała się przy jednym z drzew.
- W porządku. Na razie cisza. Gdzie jest ten komisariat? - spytał Young.
- Widzisz tę małą, białą kopułkę? - Henry wskazał palcem na pobliski budynek. - To tam. Dość blisko. Oby poszło gładko... Dostęp do radiostacji powinniśmy mieć już w recepcji.

Posterunek był niedaleko. Za nim był skwer zaprojektowany na kształt kwadratu, którego krańce zdobiły drzewa - teraz były niemal zupełnie zwęglone. Nagle, przy posterunku, nie wiadomo skąd, pojawił się wojskowy pojazd terenowy z działkiem na tyle. Kierowca jechał z dużą prędkością, a żołnierz przy karabinku pruł seriami za siebie. Moment nieuwagi prowadzącego kosztował ich koniec jazdy. Uderzyli w jedno z aut porzuconych przez mieszkańców. Ich pojazd odmawiał posłuszeństwa. Poobijani żołnierze ruszyli w stronę posterunku i skryli się za kolumnami podtrzymującymi piętro budynku. Przez skwer biegło kilkanaście zombie i potworów przypominających batarian, którzy nieustannie strzelali do rannych.
Mężczyźni na wzgórzu nie wiedzieli, co robić.
- Musimy im pomóc! - krzyknął Michael.
- Niby jak? Tamtych stworów jest kilkanaście, a nas jest trzech - odpowiedział Walter, trzęsąc się ze strachu i ściskając dłonie mocniej na kolbie swojego karabinu. - Ja strzelałem ostatnio kilkanaście lat temu, a ty mówisz, że ta broń jest do dupy. Oni i tak nie mają szans, prawda, bracie?
- Nie mają - przytaknął Henry. - Nie jesteśmy w stanie im pomóc.
- Mamy dobre pozycje - nalegał Young. - Zostańcie tu. Ja zbiegnę do zabudowań. Widzicie ten dom? - wskazał palcem na najbliższy im budynek. - Wejdę na dach i otworzę ogień. Kiedy wystrzelę pierwszy raz, wy też zaczniecie strzelać. Oni was nie dostrzegą. Jeśli będziemy celnie strzelać, to może się udać.
- Tych potworów jest jakaś dwudziestka, w tym czterech z bronią! Oszalałeś! - krzyknął Walter.
- Zaufajcie mi - powiedział Michael i ruszył biegiem ze wzgórza. Po około dziesięciu sekundach dobiegł do upatrzonego wcześniej domu. Przerzucił sobie broń przez ramię, korzystając z paska przytwierdzonego do karabinu i wspinał się po rynnie na tyłach domu. Dwóch żołnierzy broniło się dzielnie. Walcząc o życie, zastrzelili czterech wrogów - zombie. Henry i Walter patrzyli na te wydarzenia z zapartym tchem. Jeden z otoczonych oberwał w ramię. W tym czasie Michael był już na dachu, położył się i szybko przyczołgał do samej krawędzi. Sięgnął za plecy, po swój karabin. Zza koszulki wypadł mu łańcuszek z wizerunkiem Jezusa - prezent od ojca. "A co mi tam. Daj mi siłę i precyzję" - pomyślał i pocałował kawałek metalu. Zombie biegły już prosto na posterunek, wybiegając z terenu skwerku. Czterech "batarian" zostało za murkiem, wychylając się co chwilę i otwierając ogień do wroga. Young liczył na to, że jego towarzysze wciąż są tam, gdzie ich zostawił i zaraz zaczną strzelać do zombie. Czekał na dobry moment, aby zdjąć pierwszego z "batarian" i dać w ten sposób sygnał kolegom. Karabin Michaela nie miał lunety, ale na odległość pięćdziesięciu metrów nie była mu potrzebna. Wybrał cel i wytężył wzrok, przykładając policzek do kolby i wzmacniając napięcie mięśni ramion, aby odrzut nie wybił mu barku. Spodziewał się, że broń, którą miał, musiała mieć spory odrzut. W końcu wróg wychylił się. Michael strzelił.

Trafienie w głowę zabiło "batarianina" na miejscu. "No, strzelajcie!" - krzyczał w swoich myślach. Kiedy zabił drugiego z wrogów, jego towarzysze otworzyli ogień. Oddali kilkanaście strzałów, ale jedynie dwa zombie oberwały. Wystarczyło jednak, aby wróg stracił impet. Michael znalazł sobie świetne miejsce. Strzelał z dachu dwupiętrowego budynku. Jeden pocisk po drugim lądowały w ciałach wpierw "batarian", a kiedy zdjął wszystkich - w zombie. Gdy zostało już tylko kilka stworów, Young usłyszał huk, a w skwerku nastąpiła eksplozja, potem kolejna, która rozerwała kilka potworów Żniwiarzy. Z zachodu nadjechał pojazd wojskowy - Mako. Działko pojazdu nie milkło jeszcze przez kilka chwil. Kiedy już było po wszystkim, Michael głęboko odetchnął i przewrócił się z brzucha na plecy, patrząc w niebo i rozluźniając wszystkie mięśnie. Czuł buzującą w żyłach adrenalinę i wręcz słyszał bicie swojego serca. Czuł odprężenie. Z dołu docierały do niego odgłosy rozmowy.
- Nieźle, panowie. Dwóch was jest, a cała horda Żniwiarzy odparta - powiedział jeden z ludzi wysiadających z Mako. Miał lekko londyński akcent. Michael poznał, bo sam wywodził się z tych okolic.
- Panie admirale, ja nic nie rozumiem. My zabiliśmy ze cztery zombie... Myśleliśmy, że to wy idziecie z odsieczą - odpowiedział jeden z rannych, zupełnie zdezorientowany.
- Przybyliśmy, ale bałem się, że za późno. Ale i my sprzątnęliśmy zaledwie kilku. Kto ubił całą resztę?
Drugi z rannych dostrzegł lufę karabinu, wystającą z dachu budynku, z którego wydawało mu się, że słyszał wcześniej strzały.
- Tam, sir! - krzyczał i skierował dłoń w stronę konkretnego dachu. - Tam ktoś jest!
- Hej! Pokaż się, jeśli żyjesz! - krzyczał "londyńczyk".

Wtedy podniósł się. Zobaczyli człowieka w brudnych spodniach, ich kolor i materiał trudno było opisać. Były umorusane w ziemi i wilgotnej trawie. Włosy miał czarne, krótkie, sylwetkę przeciętną, tak samo jak wzrost. W prawej dłoni trzymał karabin, który przypominał stare, dwudziestowieczne modele. Zza jego pleców wyglądało zachodzące słońce, nieco oślepiając wpatrzonych w niego żołnierzy. Zszedł do nich.
- Tyś to zrobił? - spytał "londyńczyk", kiedy Young był już na ziemi. - Masz talent, jak się nazywasz?
Młody strzelec od razu rozpoznał rozmówcę.
- Kapitan Anderson - powiedział zdziwiony, a usta nie mogły mu się domknąć.
- Nie - zaśmiał się Anderson - Anderson to ja. A przynajmniej tak mam wpisane w dowodzie.
- Przepraszam, kapitanie. Jestem Michael Young.
- Michael Young. I co jeszcze?
- Dziennikarz "London Daily" - odrzekł.
- "London Daily", mówisz? Jesteś z Londynu? No, nieważne. To może omówimy kiedy indziej. Tak samo jak to, skąd mnie znasz. Zdaje się, że właśnie ocaliłeś dwóch naszych od śmierci. A do tego strzelałeś z procy. - Anderson spojrzał na stary karabin myśliwski Younga. - Nieźle, nieźle. Zapewne chcesz się z nami zabrać?
- Nie byłem sam, kapitanie. Z lasu wspierali mnie ogniem dwaj ludzie. Do tego jest jeszcze trójka, w tym kobieta i dziecko. Dwie godziny drogi pieszo przez las.
- Admirale, nie możemy sobie pozwolić na opóźnienia - powiedział jeden z jego ludzi, którzy wychodzili właśnie z posterunku z policyjnym sprzętem, w tym radiostacją.
- Milcz. - Dowódca zmroził go wzrokiem. - Nie po to walczymy, żeby opuszczać ludzi w potrzebie. Poza tym ten człowiek właśnie ocalił dwóch naszych. Zamiast gadać głupoty, odezwij się do drużyny "Bravo". Jedziemy po tych ludzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz