wtorek, 23 czerwca 2015

TES "Taki Los" - odcinek XIV

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS

ODCINEK XIV
MAREK VERRE


I

Lord Udomiel - dowódca garnizonu altmerskiego w północnym rejonie Valenwood oraz bohater Wielkiej Wojny z Cesarstwem - szedł dostojnym krokiem w stronę głównej sali zgromadzeń w Pałacu Namiestnikowskim w Arenthii. Ściany po obu stronach długiego korytarza przyozdobione były obrazami, z których większość przedstawiała na różny sposób, zarówno symboliczny jak i bardziej kronikarski, zawarcie koalicji między Dominium a Bosmerami. Koalicji, która trwała wieki i, pomijając klęskę w walce z Tiberem Septimem w drugiej erze, była najtrwalszym organizmem państwowym w historii Tamriel. Te czasy były już jednak przeszłością. Z niezrozumiałych dla Udomiela powodów grupa rządząca Dominium postanowiła ostatecznie zaznaczyć swoją zwierzchność i dominację w tym sojuszu. O ile Lord całkowicie rozumiał i popierał wojnę z Cesarstwem, które było jedyną przeciwwagą dla jego kraju, o tyle wojna z własnym sojusznikiem była w jego oczach niezrozumiała. Był jednak wojskowym i po prostu wykonywał rozkazy. To on prowadził kampanię mającą na celu całkowite przejęcie władzy w Arenthii i okolicznych klanach - Arteków, Hjoqmerczyków, Woodmerczyków i Latamejów. Robił to, co mu kazano w sposób, jaki potrafił. A potrafił sporo, o czym przekonały się cesarskie legiony w czasie Wielkiej Wojny, podczas której Udomiel wraz z Lordem Naarifinem i Lady Arannelyą przetrącili kręgosłup Cyrodiil.

Udomiel został przysłany do Arenthii dwa miesiące przed planowaną ofensywą, którą miał osobiście zorganizować i zrealizować siłą lokalnego garnizonu i dodatkowym korpusem wojsk. Na mocy umowy między Lionelem, aktualnym namiestnikiem Arenthii z ramienia Thalmoru, a sprawującymi władzę w Dominium miał przyjąć na ucznia jego syna - Bognara, chłopaka młodego i porywczego, w którym nie widział większego talentu taktyczno-strategicznego. Reputacja Lorda była na tyle znacząca, że Lionel w wyrazie uznania i w ramach wdzięczności za kształcenie syna mianował go członkiem Rady Miejskiej miasta Arenthia, na której posiedzenie wódz właśnie się spóźniał. Był wojskowym, nie politykiem, więc jego obecność wymuszona była jedynie własnym poczuciem obowiązku i patriotyzmem. Gdyby mógł, nie przychodziłby na sesje Rady, ale sam uważałby wtedy, że obraził majestat nie tylko namiestnika, ale Dominium ogólnie. A tego robić nie chciał.

Dwóch żołnierzy, stojących na końcu korytarza, otworzyło drzwi przed Lordem. Wkroczył do niewielkiej sali, na której środku znajdował się pięknie zdobiony stół. Wszystkie meble w pomieszczeniu zrobiono z solidnego bosmerskiego drewna, a że miejskim rzemieślnikom talentu nie brakowało, to zdecydowanie było co podziwiać. Wielkie, zdobione tradycyjnymi zawijasami okna wpuszczały do środka mnóstwo światła. Przy stole dostrzegał wszystkich Radnych: namiestnika i głos decydujący w Radzie - Lionela, jego syna Bognara oraz dwóch Bosmerów. Pierwszym był Drustan, niedawno mianowany, cieszący się poparciem Lionela, więc zapewne, jak sądził Udomiel, przyjmujący od niego opasłe sakiewki wypełnione złotem. Drugim Radnym bosmerskim był Marek Verre - szlachcic i stary znajomy Udomiela. To w jego stronę Lord skłonił głowę i uśmiechnął się. Znali się od ponad pięćdziesięciu lat; szanowali się wzajemnie, wręcz przyjaźnili, nawet mimo bardzo napiętej sytuacji w ostatnich miesiącach. Marek Verre był ostatnim niezależnym członkiem Rady, a zarazem jedynym, który starał się działać z korzyścią dla Bosmerów. Oczywiście w miarę możliwości, których w obecnej sytuacji politycznej miał bardzo niewiele.

To Marek Verre był burmistrzem Arenthii w czasie Wielkiej Wojny i to wtedy zawiązały się więzy przyjaźni między nim a Lordem. Verre zaopatrywał armię dowodzoną przez Altmera i sam uzupełniał jego straty swoimi ludźmi. I mimo że teraz sytuacja między oboma krajami była - delikatnie mówiąc - skomplikowana, obaj darzyli się wielkim szacunkiem i zaufaniem, które w nadchodzących wydarzeniach miało być testowane nad wyraz często. Po rozpoczęciu czystek w rejonie Verre demonstracyjnie złożył dymisję, która została przyjęta. Marek trafił do lochu, a władzę przejął namiestnik Lionel, ale Bosmer dość szybko powrócił do Rady, jako szeregowy jej członek. To Lord Udomiel wstawił się za swoim przyjacielem i podczas gdy wielu innych szlachetnie urodzonych patriotów dosłownie traciło głowy na szafotach, to Verre został ułaskawiony, wyciągnięty z lochu i przywrócony do Rady. Poręczenie ze strony tak sławnego wodza jak Udomiel było czymś, z czym nawet Lionel, który budował swą pozycję w polityce, musiał się liczyć.

- Witamy, Lordzie. - Lionel skinął głową i zasugerował gestem dłoni, by Udomiel zajął miejsce przy stole. W tym samym czasie niedbałym ruchem drugiej dłoni nakazał niewolnicy nalać wina do kolejnego kielicha.
Nowe rządy, nowe zasady. Wielu Bosmerów zostało zniewolonych i służyło teraz w sposób uwłaczający ich godności. Młoda dziewczyna o ciemnych włosach napełniła kielich Udomiela, gdy ten usiadł już na wygodnym krześle. Marek Verre niezauważalnie westchnął.
- Miło, że postanowiłeś dołączyć, Lordzie - dodał młody Bognar, krzywiąc się. - Sesja zbliża się do końca. Omawiamy właśnie sprawy świąt plemiennych. Powinniśmy je anulować, żeby zaoszczędzić.
- Chciałbym zauważyć - mówił Verre - że niektóre z tych świąt są głęboko zakorzenione w naszej tradycji. Prosiłbym o wyrozumiałość w tej kwestii. Ostatnie, czego teraz w Arenhii potrzeba, to niepokoje społeczne.
Marek Verre miał około dwustu lat. Długie szpakowate włosy opadały na ramiona jego jednokolorowego ubrania, swoistej togi, która osłaniała całe ciało poza stopami, które spoczywały w gustownych sandałach. Był elegancki i wyrafinowany, ale też skromny.
- Święto płodności wylatuje z kalendarza - Lionel wyliczał beznamiętnie. - To nie czas na mnożenie was, tylko czas pracy, ciężkiej pracy ku chwale naszej koalicji. Wylatuje też Dzień Dynastii Camoranów.
- Camoranowie to najlepszy dowód na trwałość koalicji - protestował Verre. - Dynastia zaczęła się od wielkiego Epleara, który był Bosmerem, tak, ale z biegiem lat dynastia ta stała się swoistym tyglem naszych dwóch ras. Odrzucenie tego święta nie przysporzy nam zwolenników.
- Nie potrzebujemy zwolenników. - Lionel spojrzał z ukosa na Marka. Potem, patrząc na Drustana, dodał: - Głosujemy. Za usunięciem święta Camoranów?
Sam uniósł rękę. Niemal równo z nim zrobił to Radny Drustan. Bognar również się nie ociągał. Lionel uśmiechnął się. Trzy głosy za.
- Przeciw?

Verre spojrzał ukradkiem na Udomiela. Ale Udomiel nie był politykiem, tylko żołnierzem. Podczas kilku miesięcy nie uniósł ręki w żadnym głosowaniu Rady. Tym razem nie było inaczej. Verre położył obie dłonie na kolanach.
- Trzech za, dwóch wstrzymało się, zero przeciw - mówił Lionel i zapisał wynik. - Ostatni punkt posiedzenia. Święto boga lasu, Y'ffre. Zżera lwią część budżetu, całe miasto pogrąża się przez te kilka dni w pijaństwie i rozpuście. Jako namiestnik Arenthii z ramienia Thalmoru nie mam zamiaru tego tolerować. Usuwamy to święto. Za?
Verre spojrzał na Radnych z niedowierzaniem. Usunąć święto Y'ffre? Świętokradztwo, przestępstwo, skandal i złamanie kilkusetletniej tradycji! Kiedyś za wygłoszenie takiego bluźnierstwa sam zamknąłby autora tych słów do lochu. Ale czasy piastowania urzędu burmistrza minęły. Zapewne bezpowrotnie. Chciał otworzyć usta, wykrzyczeć Lionelowi i jego synowi, sprzedawczykowi Drustanowi i obojętnemu na sprawy Arenthii przyjacielowi, że robią błąd. Zamiast tego zacisnął pięści i uniósł dłoń, dołączając do trójki Radnych. Sprzeciw nie miał sensu. Cztery za, zero przeciw.

Udomiel nie podniósł ręki.
II

Podczas jazdy dorożką przeglądał papiery. W końcu ktoś musiał się zajmować sprawami miasta. Wiele lat "burmistrzowania" sprawiło, że czuł się odpowiedzialny za wszystko, co działo się w mieście. Zwykle miał wsparcie innych Radnych, ale po ostatnich wydarzeniach miał świadomość, że był jedyną osobą, która w ogóle słuchała miejskiej ludności i jej potrzeb. Papiery - jego osobiste notatki oraz raporty kilku zaufanych ludzi ze wszystkich dzielnic Arenthii - były mocno niepokojące. Wszędzie czegoś brakowało, w każdej dzielnicy mnożyły się skargi na żołnierzy altmerskich z garnizonu, którzy zachowują się nie jak sojusznicy w gościach, tylko najeźdźcy. Kradną, gwałcą i palą. Marek aż gotował się w środku. Uważał się za patriotę i został w mieście nawet po wybuchu walk i przeprowadzeniu czystek w okolicznych lasach. Trzech jego przyjaciół z Rady zostało publicznie ściętych. Tak jak wielu innych patriotów. Sam siedział już w lochu i czekał na swoją kolej, ale nagle przyszło ułaskawienie - jego przyjaciel, Udomiel, zainterweniował, a sam Verre został nawet przywrócony do Rady. Sam sądził, że tylko dlatego, żeby prostemu ludowi mówić: "patrzcie, jest wasz stary Verre w Radzie, więc Rada działa dla waszego dobra!". Prawda była taka, że Verre nie miał żadnego wpływu na decyzje Rady, o czym po raz kolejny zdążył się przekonać kilka chwil temu. Był pionkiem, który swoje życie zawdzięcza jedynie przyjaźni z ważną figurą w Dominium. I każdy nierozważny ruch może sprawić, że w końcu skończy na szubienicy.

Odłożył papiery i złapał się za głowę. Wziął głęboki wdech. Jeszcze chwila, jeszcze chwila - myślał. W końcu, zgodnie z oczekiwaniem, dorożka zatrzymała się przy Alei Wiecznych Dębów, gdzie mieściła się willa rodziny Verre. Służący uchylił drzwiczki, a Marek wszedł przez bramę główną swojej posiadłości. Ogrodnicy podlewali egzotyczne rośliny zasadzone na kształt półkola okalającego imponujące, dębowe - a jakże - drzwi wejściowe. Dwójka dzieci, Eogan i Brenna - prawnuki Marka - grzebały w ziemi w poszukiwaniu skarbów. Pan domu uśmiechnął się, ale tylko na chwilę. Ojciec tej dwójki, czyli wnuk Marka, został ścięty jako jeden z pierwszych podczas czystek, jeszcze zanim Udomiel w ogóle wiedział, że rodzina przyjaciela jest w lochach. Ojca Eogana i Brenny stracono dlatego, że udowodniono mu wspomaganie leśnych klanów pożywieniem. Syn Marka, a zarazem ojciec straconego członka rodziny - Mael - wyszedł, by powitać swojego ojca. Uśmiechnęli się i wpadli sobie w ramiona, na krótką chwilę.

- Witaj, ojcze. Czekaliśmy na ciebie. Wspólnie z dziećmi postanowiliśmy, że przydałoby się, żebyś przekąsił coś tradycyjnego. Eogan chciał dzika, Brenna wolała jelenia. Więc wysłaliśmy ludzi po oba zwierzęta. Kucharze właśnie kończą przyrządzanie!
- Wspaniale - rzekł Marek i chwycił syna, ponad stuletniego Maela, za ramiona. - Wspaniale. Chodźmy więc, bo zanosi się na deszcz.

III

Dzieci jadły jak szalone. Zapas mięsa w domu był na wyczerpaniu. Podobnie było w całym mieście. Wcześniej, przed czystkami, klany leśne - głównie Woodmerczycy i Artekowie - zaopatrywali Arenthię w mięso, dostając w zamian wszystko, czego potrzebowali. Ta symbioza trwała od pokoleń, ale podczas walk w lesie większość myśliwych zginęła w obronie swoich wiosek, więc nie było komu polować. Zanim wykształcą się nowi myśliwi, musiały minąć lata. Przy stole siedziała cała rodzina, czyli Marek i Mael, Eogan i Brenna oraz ich matka, wdowa po zamordowanym członku rodziny - Ninian. Dookoła stołu krzątało się kilku służących. Nie niewolników, a służących. Rodzina Verre nie praktykowała niewolnictwa, a swoim sługom płaciła godziwe pieniądze. W końcu, po wyczyszczeniu większości półmisków, Marek wstał wraz z synem i pożegnał się z rodziną.
- Tacy starzy, a cały czas ćwiczą walkę na miecze - powiedziała Ninian, poprawiając swe na wpół siwe włosy. Jeszcze kilka miesięcy temu miała piękne, kruczoczarne loki. Od momentu straty ukochanego męża wszystko się zmieniło. Bała się o dzieci. Bała się o rodzinę. Bała się.
- Prosimy, by nam nie przeszkadzać, jak zwykle, dobrze? - poprosił Marek, a prośbę tę skierował do wszystkich domowników, wliczając służących.

Zszedł wraz z synem do piwnicy i zamknęli się od wewnątrz. Pośrodku niemal pustego pokoju stały dwa manekiny uzbrojone w miecze. Do wszystkich ścian przymocowane były stojaki na broń. Manekin w kącie sali przystrojony był w ozdobną zbroję rodu Verre. Na jej przedzie widniał czarny wilk ze złotymi kłami. Mael zapalił kilka pochodni. Spojrzeli na siebie. Młodszy Bosmer pociągnął dźwignię tuż przy wejściu. Dwa manekiny zaczęły ruszać ramionami. Miecze zderzały się, powodując spory hałas. Marek pociągnął za jedyny drewniany miecz na jednym ze stojaków. Mały fragment ściany przesunął się w bok, odsłaniając ukryte pomieszczenie.

*

- A więc kolejne posiedzenie Rady, które bardziej nam szkodzi, niż pomaga - mówił Mael, wyraźnie sfrustrowany. - Ojcze, ile jeszcze czasu Altmerowie będą nam pluć w twarz i niszczyć nasze tradycje?
- Będą to robić do chwili, w której w końcu będziemy w stanie się postawić - odrzekł Marek i pogładził się po brodzie. - Jakie wieści z lasów?
Byli w małym pomieszczeniu wypełnionym różnymi papierami, wiadomościami. Wokoło walały się pióra, pojemniczki z resztkami atramentu i wosk z wypalonych świec. Na środku był niewielki stół z mapą i kilkoma drewnianymi figurkami. Panował półmrok - płonęła tylko jedna pochodnia. Z pokoju obok wciąż dochodził dźwięk ciężkiego treningu manekinów.
- Annałowie i Yvanni już nie istnieją. - Mael zmarszczył brwi. - Nie chcieli iść na współpracę z Altmerami, więc zostali wybici do nogi. Kobiety i dzieci też... To dwa z sześciu największych klanów. Latamejowie, na wieść o tych wydarzeniach, wycofali się w głęboki las. Podobno stoczyli kilka potyczek z Altmerami, bo ci nie chcieli im odpuścić. Wygrali je, ale ciał nie znaleziono.

W tej chwili spojrzał wymownie na ojca, jakby czekając na odpowiedź na pytanie, którego nie zadał.
- Tak - odpowiedział Marek. - Dobrze myślisz. Ciał nie znaleziono, bo ich już nie ma. Latamejowie praktykują nasze najstarsze zwyczaje. Pokonanych w boju jedzą. Uważają, że wchłaniają ich siłę i dzięki temu sami stają się silniejsi. Do tego dochodzi element morale. Po twojej minie wnoszę, że to odnosi efekt. Altmerowie nie pójdą za nimi w las. Po prostu się boją. Pewnie poczekają, aż padną z głodu. W głębokich lasach nie ma zwierzyny, przecież to już praktycznie Frangeld. Zdaje się więc, że to kwestia czasu.
- Ech... - Mael westchnął. Również był patriotą, tak jak ojciec, ale jedzenie ciał wrogów? To nie dla niego. Kontynuował: - Zostały więc klany Woodmer, Hjoqmer i Artekowie, ale nie możemy na nich liczyć... Wiem, że mocno na nich liczyłeś, ojcze, ale...
- Co ale? Co? - Marek podniósł głos. Po chwili spuścił głowę i czekał na odpowiedź.
- Wszędzie wybito starszyznę, we wszystkich trzech klanach. Altmerowie na wodza połączonych trzech klanów wyznaczyli dowódcę woodmerskich myśliwych, Halena. Złożył im hołd lenny.
- Pamiętam go. Często bywał w Arenthii w czasach, gdy byłem burmistrzem. Wyglądał na rozsądnego chłopaka. A teraz zdradził... Swój własny klan i dwa inne. I cały kraj. Niech będzie przeklęty...
Milczeli przez chwilę, ojciec i syn w piwnicy rodowej willi, nad stosem map i dokumentów. Z pokoju obok dochodziły odgłosy zderzających się mieczy.
- Przepraszam, Mael... - Marek otarł łzę z policzka i delikatnie opadł na krzywy taboret. - Przepraszam, że cię tak narażam. Już straciłeś syna, a ja wysyłam cię w las, żebyś szukał cienia. Cienia szansy w walce, której wygrać nie jesteśmy w stanie....
Mael podszedł do niego i położył mu dłonie na ramieniu. Mówił ściszonym głosem:
- Nie przepraszaj. To nie twoja wina. Ci dranie zapłacą za wszystko, co nam zrobili. Nam, Bosmerom.

Marek Verre wziął głęboki oddech i, jakby pokrzepiony słowami syna, spytał:
- A jakie wieści z zagranicy?
- Hm... Cesarstwo leży i kwiczy, ale czego się można spodziewać. Lata mijają, a oni wciąż nie mogą się pozbierać. Po zabójstwie Cesarza nie są w stanie wybrać nowego. Rody szlacheckie przeciągają linę i nie wiadomo, jak to się skończy. A Altmerom to oczywiście na rękę.
- Więc - podsumował Marek - są po prostu słabi i niezdolni do prowadzenia jakiejkolwiek polityki zagranicznej.
- Yhm - przytaknął mu syn. - W Hammerfell jest ciekawiej. Od czasu, gdy Skyrim podpisało konkordat, Redgardzi patrzyli na nich jak na wroga, bo sami przecież odmówili podpisania tego świstka, ale ostatnio, po wojnie domowej, w której głównym argumentem było przywrócenie wiary w Talosa, jako Boga... No, krótko mówiąc...
- Tak, synu, Hammerfell i Skyrim mają w tej chwili do siebie chyba bliżej niż dalej. Miło patrzeć, że wychowałem mądrego Bosmera. - Uśmiechnął się. - Jednak pewnie miną lata, zanim stare rany przestaną ich piec i zaczną myśleć o wspólnym dobru. A jak wiedzie się niepodległemu królestwu Skyrim i królowi Ulfrikowi?
- Dobrze. Sami siebie trochę spowalniają, odrzucając mniejszości narodowe, ale to pewnie tylko chwilowe. Chodzą słuchy, że żona Ulfricka, Astarte, mocno działa na rzecz wprowadzenia równości ras.
- I słusznie - zgodził się Marek. - Mądra kobieta. Niestety wszystko to, czego się dowiedziałeś nie zmienia faktu, że Altmerowie są bezkarni, grabiąc Valenwood i mordując jego mieszkańców. A inne miasta? O legendarnym Falinesti nie ma co gadać, prawda?
- Prawda, ojcze. Nikt go nie widział od lat.
Falinesti było chodzącym miastem. Było zbudowane na dębach, które przemieszczały się. Klany z okolicy Arenthii posiadały niesamowite możliwości odnośnie ingerencji w las, ale to, czym było Falinesti, było daleko poza pojęciem Woodmerskich czy Hjoqmerskich specjalistów. Choć brzmi to niewiarygodnie, to jednak starożytni królowie puszcz Valen rządzili właśnie stamtąd. Tam właśnie jest starożytny tron Camoranów i z tą właśnie dynastią związany jest los tego miasta. Legenda głosi, że gdy krew Camoranów powróci, wtedy i to sławne "dębowe" miasto znów ukaże się Bosmerom, wyjdzie z lasów i stanie się stolicą Valenwood.
- A inne miasta? - dopytywał Marek. - Silvenaar, Elden Root, Woodhearth, Greenheart, Southpoint, Haven?
- Woodhearth i Greenheart zostały doszczętnie spalone. Haven i Southpoint straciły na znaczeniu, ale wciąż można się z nimi skontaktować. W Haven rządzi Adair, a w Southpoint jakaś kobieta, Aife. Panem Elden Root jest Yorath, a w Silvenaar rządzi Riordan.
- Dobra robota, Mael, naprawdę wspaniała. Musimy nawiązać z nimi kontakt. Z nimi wszystkimi.
- Tak, to zrozumiałe. Jest jeszcze jedna, mała rzecz...

Mael zawahał się. Jego ojciec, choć wciąż absolutnie w pełni władz umysłowych, wyczekiwał z nadzieją na jakąś dobrą wieść. Taką, która pozwoli mu uwierzyć, że nie ryzykuje życia swojego i swojej rodziny dla głupiej idei. Marek Verre codziennie wchodził w paszczę Lionela, altmerskiego lwa, który tylko czekał na jego potknięcie. Dlatego też Mael usilnie szukał nawet najmniejszych wiadomości, które mogłyby tchnąć nadzieję w serce ojca. I w końcu, po kilku miesiącach słuchania o mordach, rzeziach, gwałtach i zbrodniach, znalazł taką wiadomość. Jedną i małą.
- Tak, synu?
- W Białej Grani sformowano oddział złożony z bosmerskich imigrantów. Służą w Korpusie Pogranicza norskiej armii. Powinni właśnie docierać w okolice Markartu, gdzie mają walczyć z Renegatami.
- W imię króla Ulfricka... - Marek znów westchnął i pogładził palcami po nasadzie nosa. - Co nam to daje?
- Samo to daje niewiele, ale dowiedziałem się, kto nimi dowodzi. - Jego ojciec ożywił się. Skoro syn mówi to w ten sposób, to może jednak jest w tym coś więcej. Mael kontynuował: - Pamiętasz Dareliona, ojcze?
- A jakże. Śliczniutką córeczkę miał, ach. I żona też miła. Pamiętam, jak śpiewała w ogrodach Pałacu. A on sam tak konno jeździł, jak żaden Bosmer przed nim. Ale podczas czystki chyba zginęli?
- Właśnie nie! Darelion żyje i to on został porucznikiem tej kompanii. Ja też go pamiętam. Zawsze w pierwszej kolejności myślał o swoim klanie. Na pewno nienawidzi Altmerów po tym, co zrobili jego pobratymcom. Naszym pobratymcom! Może spróbujemy się z nim skontaktować?
- Kompania to, o ile się nie mylę, dwustu, do trzystu żołnierzy?
- Tak... - Mael skrzywił się. To mało. Za mało. - Mówię tylko o nawiązaniu kontaktu. Wyślemy człowieka...
- Mamy jeszcze lojalnego człowieka? - przerwał mu ojciec. - Coraz ich mniej... Coraz mniej, dlatego przecież do piwnicy musimy schodzić, bo połowa służących służy nie nam, tylko Lionelowi...
- Mam przyjaciela, ma na imię Nuallan. Wyślę go czym prędzej.

Marek - głowa rodu Verre, patriota, Radny miasta Arenthii i były burmistrz tego miasta - skinął głową i lekko się uśmiechnął. Pierwszy raz od miesięcy.

Miecze manekinów wciąż się zderzały.
--------------------------
Spis treści z pozostałymi odcinkami znajdziesz ---> TUTAJ

2 komentarze:

  1. Przepraszam, że tak długo mnie nie było.

    Rozdział mi się podoba, jak zwykle zresztą :) Lektura uświadomiła mi, że podczas przerwy wiele pozapominałam (no i o samym uniwersum wciąż mało wiem), panowie mi się ze sobą mylili, ale w końcu ogarnęłam ich sprawy (mam nadzieję). Większość rozdziału skupia się na polityce i to tak z jej omawianiem, czuć nieco inny nastrój niż poprzednio (a może to tylko ja :p w każdym razie czułam się tak, jakbym była na jakimś zebraniu, wyobraziłam sobie coś na wzór rzymskiego senatu, no, prawie ;) specyficzny język, urzędowy i chłodny fajnie oddał klimat okołopolityczny - tu przyznaję, że też poczułam pewien chłód, a może raczej dystans, tzn. część polityczna mi się podoba, lubię ten nastrój, "burzę mózgów", moment decydowania, itd., ale czuję dystans (mimo pewnej fascynacji), bo to akurat te męskie sprawy, które mnie przytłaczają i przy których emocje się wyciszają - ale uczucie całkiem fajne :)).
    Bardzo mnie zainteresowały kwestie społeczne. Zarówno nawiązania do ogólnej sytuacji Bosmerów, jak i samego problemu niewolnictwa (przy Marku włączyła mi się czerwona lampka, ale potem rozróżniłeś sytuację służących - co prawda sytuacja nadal mało ciekawa, ale jako praca, płatna na dodatek... no, to trochę co innego; Marek jako dobry hmm... gospodarz to ciekawy fragment, podobnie rzecz się ma z jego relacjami rodzinnymi, które ładnie podkreśliłeś).
    Pod koniec bardzo się ożywiłam, kiedy panowie sprytnie zadziałali z tymi manekinami, kiedy wspomniane zostały chodzące drzewa (te miasta muszą wyglądać wspaniale) - wraz z tymi wzmiankami pojawił się cudny, starodawny, legendarny klimat :) No i ta nadzieja na końcu, to wymienianie miast, potencjalnych sojuszników, chęć nawiązania kontaktu - ten motyw zawsze mnie kupuje :D
    Ucieszyła mnie wzmianka o lesie Frangeld, sama myśl o takich magicznych, pradawnych miejscach wzmacnia cały klimat (i ta groza, o której bohaterowie nie zapomnieli).
    Nie mogę się doczekać tego sojuszu :) (o ile do niego dojdzie)
    "Długie szpakowate włosy opadały na ramiona jego jednokolorowego ubrania" - z tego zdania wynika, że to ubranie miało ramiona ;)
    " Zanim wykształcą się nowi myśliwi, musiały minąć lata." - muszą (czasy się nie zgadzają)
    "zawarcie koalicji miedzy Dominium a Bosmerami." - uciekł ogonek spod "e"
    To tyle, co mi się rzuciło w oczy (szczegółowo nie sprawdzałam, bo mnie lektura wciągnęła, za co kolejny raz: wielkie dzięki :)).
    Podoba mi się ten Marek, dobry, szlachetny z niego mężczyzna (aż przykro, że taki bezsilny wobec reszty). Jego syn podobnie. Miło czytać o willi pełnej rodzinnego ciepła i oddania (i, niestety, smutnej historii), tylko mnie dziwi ta sytuacja z prawnukami - dostały i jelenia, i dzika, ogólnie wyżerka się udała - a mięso na wyczerpaniu, także w mieście. Znaczy, podejście starszych domowników trochę dziwi (rozumiem chęć podtrzymania szczęśliwego dzieciństwa, z dostatkiem itd. ale nieco to uderza w przypadku aż tak kryzysowej sytuacji, jeszcze o tak dużej skali).
    Z drugiej strony dzieci mieszkają w willi, mają służących itd. to w sumie nie powinny mnie dziwić ich zachcianki (czy też małe rozpuszczenie) ;)

    Weny na następne odcinki. Będę wpadać (może nie tak często, jak bym chciała, ale będę) :)


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Super, że wróciłaś do Takiego Losu. Dzięki za wytknięcie błędów. Ten odcinek jest oderwany od poprzednich, bo przenosi się znowu do Valen i stwarza drugi wątek, ale już jakoś za 3-4 odcinki się łączą :)

      Miasto ma problemy z zaopatrzeniem w żywność, ale założyłem, że ród Verre to naprawdę świetnie ustawiona rodzina i to od pokoleń. Wydaje mi się, że tacy jak oni w takiej sytuacji ucierpią na końcu.

      Dziękuję, bo brakowało mi Twoich opinii :)

      Usuń