POWRÓT
ODCINEK III
NEGOCJACJE
NEGOCJACJE
I
Wyruszył
z wioski jeszcze przed południem. Wójt Ernest - zgodnie z tym, co mówił
dzień wcześniej - użyczył wiedźminowi konia. Najemny zabójca potworów
nie wziął jednak pod uwagę faktu, że większość zdatnych do służby koni
była rekwirowana w celach militarnych. W związku z tym, w mniejszych
wioskach zostały najwyżej stare, schorowane zwierzęta, które z rzadka
były jeszcze w stanie pracować w polu. Klacz, na której Berengar
zmierzał do Haen Dor, była właśnie taką chabetą; starą, ospałą, a przede
wszystkim nieprzyzwyczajoną do dźwigania na swym grzbiecie człowieka. Z
tej racji, zarówno klacz, jak i wiedźmin, cierpieli niewygodę.
-
Ach - skrzywił się jeździec i, stając na chwilę w strzemionach,
pomasował dłonią obolałe pośladki. - Ciekawe, czy masz jakieś imię? Z
braku laku, na czas naszej współpracy, powinienem ci jakieś nadać. Co ty
na to?
Klacz wciąż szła, topornie i ospale, a na głos jeźdźca
nawet nie zareagowała. Próbował zmusić ją do przyspieszenia, ale nawet o
kłusie nie miał co marzyć. Zastanawiał się, czy nie dotarłby szybciej
na piechotę. Z daleka mógł już dojrzeć sylwetki niewysokich domów Haen
Dor, nad nimi widniały ponure chmury deszczowe, a niebo było co jakiś
czas przyozdabiane złowróżbnymi błyskami. Berengar skoczył w
strzemionach, chcąc zmobilizować swoją leniwą towarzyszkę do nieco
szybszego tempa. Zareagowała prychając i nerwowo kręcąc łbem, ale nie
przyspieszyła.
- Ach... Co za udręka - wypuścił z ust powietrze, nadymając policzki. - Hmm... Nawet pasuje. Nazywasz się Udręka.
Wiedźmin
podróżował w swojej skórzanej kurtce odsłaniającej ramiona. Jego korpus
oplatały dwa pasy krzyżujące się na piersi. Zza pleców wystawał stalowy
miecz - solidna konstrukcja bez żadnych ozdób. Jelec tworzył kąt prosty
z trzonem, upodabniając go do zwykłych mieczy wojskowych. Ostrze było
jednak dłuższe, a broń nieco lżejsza niż te będące na wyposażeniu armii.
Tuż za siodłem przymocował juki, w których schował kilka eliksirów - na
wszelki wypadek, chociaż nie zamierzał prowokować walki z Diego i jego
bandą. Wiedźmin zawsze musiał spodziewać się najgorszego. Nie sądził, że
zdoła przemówić im do rozsądku i wybitną elokwencją nakłonić do oddania
zrabowanych kosztowności mieszkańcom wioski. Chciał po prostu zobaczyć,
z kim ma do czynienia. Miał świadomość, że podczas wojen wszędzie mnożą
się takie bandy. Dezerterzy, którym zachciało się rabować, albo drobni
hultaje, którzy w czasie wojennej pożogi upatrują szansy na wzbogacenie
się kosztem słabszych. Zwykle rozrabiają, dopóki nie natkną się na inną,
silniejszą bandę. Jedni wyrzynają drugich, potem przychodzą trzeci,
silniejsi i radzą sobie z drugimi. Trzecich wyrzynają czwarci. Tak to
się kręci, aż z frontu powróci armia, a zwycięzcy bandyckiej rywalizacji
odbiorą ostateczną "nagrodę" - zadyndają na szubienicach, zdobiąc place
miast i miasteczek. Drugim powodem wyprawy wiedźmina do miasta było
odebranie pieniędzy za zabicie kolejnych kilkunastu trupojadów. Ich
serca wrzucił do worka, który podczas jazdy był przywiązany do jego pasa
i wydatnie wzmagał uczucie niewygody.
Kiedy wjeżdżał do miasta,
zdawało się, że zapadł już wieczór. Z ponurych, szarych chmur zaczęły
spadać na ziemię krople chłodnego, jesiennego deszczu. Ludzie
pospiesznie chowali się pod dachy murowanych budynków. Kobiety podwijały
długie suknie w kolorach czarnym i szarym, po czym drobiły w stronę
zadaszonych miejsc. Wiedźmin zdążył poznać miejscową modę, bardzo
skromną i stonowaną, zupełnie inną niż ta panująca na północy, za
Jarugą. Zatrzymał się przy niewielkiej stajni, z której dochodziło
niespokojne rżenie koni. Grzmiało coraz częściej i bliżej. Przed
wejściem stał garbaty staruszek, gładko ogolony i w miarę zadbany.
Zobaczył klienta, podszedł, złapał klacz za uzdę i podprowadził do
samego wejścia, nie odzywając się. Wtedy wiedźmin zeskoczył na ziemię.
- Witam - przywitał go stajenny. - Sprzedać to to chcecie, panie? Za dużo, to ci nie zapłacę za tę szkapę. Ale z braku laku...
-
Sprzedać? - odrzekł Berengar, odczepiając od pasa worek z truchłem
potworów. - Nie, a czym bym wrócił tam, skąd przyjechałem, dobry
człowieku?
- Hm... A wymienić tego czegoś, to byś, panie, nie chciał?
- Mężczyzna odsunął się nieco w tył, dzięki czemu klient mógł dostrzec
"asortyment".
W środku było kilka młodych koni, które w niedługim
czasie miały powędrować na front, by zastąpić inne, te, które padły
podczas wojny. Najlepiej prezentowała się kasztanka o grzywie ciemnej
niczym smoła. Tuż pod jej skórą mocno rysowały się mięśnie, a z nozdrzy
wydobywała się gorąca para.
- Wymienić, mówisz? - Wiedźmin spojrzał
przenikliwym wzrokiem w oczy rozmówcy. - A ja myślałem, że dla armii
cesarskiej te konie szykujecie.
- Na majętnego mi wyglądasz, panie. -
Staruszek uśmiechnął się, wietrząc interes. W obliczu potencjalnego
zysku wcale nie przerażały go przedziwne oczy klienta. - Tu w stajni
mamy parę klaczy, które dla wojska szykujem, tak. Tutejszy nie jesteś,
widać to. Jeśli zaoferujesz mi... pięćset florenów i tę swoją kobyłę,
będziesz mógł wybrać sobie dowolną z tych czempionek.
- Ha! Pięćset? Mogę dać trzysta. A po co ci ten koń pociągowy, którym przyjechałem?
- Ich liczba musi się zgadzać i tyle. Inaczej mogę mieć nieprzyjemności. Czterysta pięćdziesiąt, niżej nie zejdę.
Wiedźmin
podrapał się po brodzie, którą porastał kilkudniowy zarost. Przy sobie
miał ledwie sto florenów. Za trupojady miał dostać dwie setki. Wciąż za
mało.
- Mam tu parę spraw do załatwienia - powiedział, zarzucając worek z truchłem na plecy. - Pogadamy, jak wrócę.
- Oczywiście, panie - staruszek ukłonił się przesadnie głęboko. - Do zobaczenia.
.
Szedł
wąską uliczką. Była pusta. Ludzie pochowali się do domów i czekali na
koniec burzy, chociaż nie zapowiadało się na prędkie rozpogodzenie.
Drobna mżawka zmieniła się w mocny deszcz. Po wyjściu z uliczki trafił
na główny plac miasteczka, który, w przeciwieństwie do miejscowej mody,
nie różnił się od odpowiedników z królestw północy. W czasach wojen
główną dekoracją miejsc publicznych była szubienica, więc i tu nie było
inaczej. Chwilowo nikt nie wisiał, ale wiedźmin wiedział, że taki stan
rzeczy nie utrzyma się zbyt długo. Większość kupieckich kramów, do
których zmierzał, była już zamknięta. Już od kilku dni miał tu wstąpić,
by uzupełnić zapasy - teraz miał okazję. Szczęśliwie dla Berengara,
zielarz dopiero składał towar do niewielkich drewnianych skrzyń.
Przemoknięty kupiec dostrzegł swojego stałego klienta, obrócił się,
zdjął z głowy kaptur swojego długiego granatowego płaszcza i odezwał
się, drżąc z zimna:
- Nie marzniesz tak w samej kurtce, Berengar?
Ja marzę tylko o tym, co by pod kołdrę wskoczyć. I za parę chwil ten
plan zrealizuję.
- Witaj, Yarri - odrzekł wiedźmin, delikatnie
skłaniając głowę. - Nie, nie jest mi zimno. Powiedzmy, że tam, skąd
jestem, bywa znacznie chłodniej.
- Dobra, nieważne - kupiec rozcierał
coraz bardziej zmarznięte ręce. - Zamykam właśnie. Co tym razem,
kolego? Streszczaj się, proszę.
- Jaskółcze ziele, werbena, tojad i wilczy aloes - wyrecytował szybko, zgodnie z prośbą. - Tyle, ile masz.
Kupiec wyjął z kieszeni pęczek kluczy, wybrał jeden z mocniej zardzewiałych i otworzył nim jedną z zamkniętych już skrzynek.
-
Tojad, werbena... - mówił do siebie, grzebiąc w pojemniku i co chwilę
przygryzając wargi. - Jaskółcze ziele. Wilczego aloesu nie mam. Może za
tydzień będzie, wybacz. Dostawy ostatnio przychodzą, jak chcą. Wierz lub
nie, ale nie mam na to wpływu. Może zamienniki jakieś, co?
- Hm... Dwugrot? Albo zwykła jemioła?
-
Trzeba było tak od razu. Pytasz się o jakieś rzadkie roślinki, a
jemiołę wymieniasz na końcu. Jasne, że mam jemiołę... Jemiole - zaśmiał
się, ukazując zadbane zęby. - Spakować wszystko?
Wiedźmin skinął głową.
- To będzie siedemdziesiąt florenów.
- Nie będzie zniżki dla stałego klienta, Yarri?
- Nie będzie. Trudny czas jest, wiesz przecież.
Berengar
wyliczył ustaloną kwotę i odebrał woreczek z niezbędnymi mu ziołami.
Pożegnał się i skierował kroki w stronę siedziby Yannicka aep Aerla,
miejscowego rządcy, który zlecił mu polowanie na trupojady.
II
Yannick
aep Aerl siedział w swoim gabinecie. Pomieszczenie było małe, lecz
imponująco urządzone. Potężne, szerokie regały stały przy dwóch ścianach
bocznych. Wypełnione były przeróżnymi wazami, zdobnymi dzbankami,
kielichami oraz wszelkimi naczyniami służącymi do spożywania płynów. W
kącie sali stał stół, a na nim kilka karafek wypełnionych różnymi
rodzajami win. Solidne biurko z najwyższej klasy drewna było dokładnie
na przeciw drzwi wejściowych, w których zaraz miał pojawić się wiedźmin.
Kiedy przybył parę miesięcy temu, rządca nie wiedział nic, ani o tym
konkretnym wiedźminie, ani w ogóle o tej tajemniczej kaście. Na ziemiach
opanowanych przez Nilfgaard wiedźmini nie pojawiali się od wielu lat, a
jeśli już gdzieś się zjawili, to szybko znikali, przegnani przez władze
lub ludowe przesądy. Władający Haen Dor człowiek nie miał wcześniej
styczności z żadnym z nich. Miał jednak problem - plagę trupojadów,
potworów, które przed przybyciem Berengara zabiły kilka osób. Wtedy w
okolicy miasta przybito zlecenie na owe stwory. Po paru tygodniach ciszy
i kilku kolejnych ofiarach, zjawił się on - człowiek o przedziwnych
oczach. Przytargał ze sobą resztki trupojadów i wspomniane zlecenie.
Wtedy zarządca widział go po raz pierwszy. Od tego czasu wiedźmin
przychodził regularnie, donosząc serca potworów i kolekcjonując kolejne
sakiewki z florenami. Ten układ wydawał się być korzystny dla Yannicka i
miasteczka, więc Berengarem się nie interesowano. Aż do dzisiaj.
.
Wiedźmin,
dzierżąc w dłoniach worek z truchłem, wszedł do gabinetu w eskorcie
dwóch strażników. Przy ozdobnym biurku siedział Yannick aep Aerl. Za
jego plecami, za oknem, widać było kolejne błyski, po których
następowały potężne grzmoty. Przed nim, tuż obok tlącej się słabym
płomykiem świecy, leżał zwitek papieru. Rządca, widząc gościa, rozsiadł
się wygodnie w swoim fotelu i zastukał palcami o powierzchnie blatu.
Strażnicy nie wyszli. Berengar był zaskoczony - zawsze wychodzili. Coś
musiało się zmienić. Zdziwienie jeszcze wzrosło, gdy kazali mu oddać
miecz. Usłuchał.
-Słuchaj, zabójco potworów - zaczął Yannick. -
Po co tu jesteś? Ale tak naprawdę. Mów szczerze, bo za kłamstwa, to u
nas, w Nilfgaardzie, końmi się rozrywa.
- Nie bardzo rozumiem -
Berengar przechylił głowę i zmarszczył brwi. Był autentycznie
zaskoczony. Położył worek z truchłem przy biurku. - Przyniosłem serca
trupojadów, jak zawsze.
Rządca skrzywił się i gestem ręki rozkazał
jednemu ze strażników zabrać worek. Potem, kolejnym gestem, nakazał
wiedźminowi usiąść na krześle naprzeciwko biurka. Sam patrzył na
dokument leżący przy świecy.
- Okazuje się, że wy, wiedźmini, wcale nie jesteście tacy, jakimi was przedstawiałeś wcześniej.
- Panie Yannicku. Ja naprawdę nie rozumiem. Zaoszczędziłby pan swój cenny czas, jeśli powiedziałby mi pan wprost, o co chodzi.
Yannick
aep Aerl wstał z fotela, przeszedł kilka kroków, do stołu, z którego
zabrał karafkę wina i dwie szklanki. Kiedy wrócił, napełnił obie i wypił
zawartość swojej. Czekał, aż Berengar zrobi to samo. Jednak wiedźmin
nie kwapił się do tego.
- Boisz się, że chcę cię otruć? - gospodarz
spojrzał w oczy gościa. Początkowo się ich bał, teraz już tylko
podziwiał. - Powiedz, mam powód, żeby cię otruć, mój ty zabójco
potworów?
- Mnie nie można otruć. Mam immunitet na trucizny.
-
Immunitet na trucizny? No proszę. Przydałoby mi się coś takiego...
Niejedna osoba na cesarskim dworze hojnie by zapłaciła za coś takiego.
Heh, nieważne, słuchaj więc. Przyszła do mnie wiadomość. Nie tylko do
mnie. To ostrzeżenie dla wszystkich miast i miasteczek w północnych
rejonach Cesarstwa. Mówi o tym, że należy uważać na pewnego wiedźmina,
który podąża na południe, ku stolicy kraju. Niemal wszędzie, gdzie się
pojawi, trup ściele się gęsto... Nilfgaardzki trup, Berengarze. To
niedobrze. Bardzo niedobrze.
- Wciąż nie rozumiem, co to ma do mnie.
To nie ja, przecież to oczywiste, a za innych, takich jak ja, nie
odpowiadam. Doskonale pan wie, że od kilku miesięcy żyję w okolicznych
lasach i poluję na trupojady, strzegąc waszych miast i miasteczek, do
których tak naprawdę nie powinienem mieć wstępu.
- Zrobiłem dla
ciebie wyjątek - Yannick aep Aerl wydął wargi - ale teraz mam
wątpliwości. Wiem, że to nie ty, ale liczę na to, że podasz mi pewne
informacje. Tak się składa, że w tej chwili wiem o dwóch wiedźminach,
jest tamten i jesteś ty. Tamten macha mieczem, mordując naszych, a z
tobą można pogadać, pomagasz. Gadaj więc. Podali rysopis. Wysoki,
szczupły, świetnie obchodzi się z mieczem...
- To nic nie da - zarzekał się Berengar. - Znałem tylko kilku wiedźminów, więc...
- Białowłosy - skończył opis Yannick. - To dość charakterystyczna cecha. Mówią na niego Biały Wilk.
Wiedźmini
potrafili dobrze ukrywać swoje emocje. Wielu ludziom wydawało się, że w
ogóle takowych nie mają, ale nie do końca tak było. Reakcja Berengara
na podany rysopis była mało wiedźmińska, wyraźnie uniósł brwi i lekko
rozchylił usta. Yannick aep Aerl domyślił się, że jego rozmówca znał
Białego Wilka.
- Mów - powiedział cicho, ale stanowczo.
Berengar
zastanawiał się, co może powiedzieć, a czego powinien unikać. Po krótkim
rozmyślaniu doszedł do wniosku, że... naprawdę nie wie niczego, co
mogłoby się przydać Nilfgaardowi, więc postanowił powiedzieć prawdę.
Prawie.
- Tak, znałem go. To było dawno temu, daleko na północy.
Pochodziliśmy z tej samej szkoły wiedźmińskiej, od czasu do czasu
widywaliśmy się na szlaku. Jego pseudonim, Biały Wilk, jest szeroko
znany na północ od Jarugi. Bardowie skomponowali sporo pieśni o jego
wyczynach. Teraz już nawet trudno stwierdzić, co z tych pieśni jest
faktem, a co fikcją. Jest sławny, swego czasu mieszał się w politykę.
Więcej nie wiem.
- Czekaj, czekaj. Rozwiń temat polityki.
Kącik
ust wiedźmina uniósł się delikatnie. Tym razem zadbał o to, żeby nikt
nie mógł tego dostrzec. Domyślał się, że temat polityki zainteresuje
jego rozmówcę. W ten sposób nie musiał opowiadać o Podgrodziu, Alvinie i
innych wydarzeniach, w których brał udział. Których się wstydził.
-
Mówiło się, że uratował króla Temerii, Foltesta, na którego nasłano
zabójcę. Potem stał się kimś w rodzaju jego ochroniarza. Chyba skończył z
wiedźmiństwem, nie wiem. Wieści o zamachu na Foltesta dotarły do mnie,
kiedy przekraczałem Jarugę. Więcej już o nim nie słyszałem. Wiem tylko,
że kiepsko mu poszło ochranianie, bo Foltesta i tak w końcu zamordowano.
-
I więcej nie wiesz, Berengarze? - zapytał rządca i oparł łokcie na
powierzchni biurka, splatając dłonie. - Dobrze, idź, ale jeśli sobie
cokolwiek przypomnisz o tym wilku, to przyjdź od razu do mnie. Jeśli to,
co sobie przypomnisz, okaże się ważne, to zostaniesz hojnie nagrodzony.
Wiedźmin
wstał i wyszedł z gabinetu. Strażnicy wyprowadzili go przed budynek,
gdzie wręczyli mu sakiewkę z florenami - nagrodę za wiedźmińską pracę -
oraz oddali miecz, który niezwłocznie powędrował na plecy. Berengar
obrócił głowę w stronę karczmy, w której spodziewał się znaleźć Diego,
poprawił pasy okalające jego korpus i ruszył przez wypełniony kałużami
plac.
III
Brodacz z
blizną na lewym policzku stał przy ladzie, opierając się na niej
łokciem. Drugą ręką wychylał kufel pełen piwa, które ściekało mu teraz
przez zarost aż za cienką pikowaną kurtkę. Jego kompani walili
rytmicznie pięściami w stół, przy którym siedzieli. Wszyscy głośno się
śmiali, gdy brodacz skończył pić. Jednym duszkiem pochłonął całą
zawartość obszernego kufla. Na koniec beknął przeciągle i zaśmiał się.
- Zdrowie! - zakrzyknął, podchodząc do stołu. - Nasze zdrowie!
- Zdrowie! Zdrowie! - odpowiadali pijani mężczyźni, przekrzykując się.
Grupa
kilku mężczyzn siedząca przy dużym stole była bardzo głośna. Pili piwo,
zajadając się smażonym mięsem. Na blacie leżało tez kilka ogryzionych
jabłek, kilkanaście opróżnionych kufli i cztery puste gliniane dzbany.
Inne miejsca w gospodzie były puste. Jedynie dwóch starszych ludzi
siedziało w kącie i spokojnie piło wódkę, cicho rozmawiając. Do środka
wchodził właśnie ktoś jeszcze - mężczyzna ubrany w kurtkę odsłaniającą
dobrze zbudowane ramiona. Nieznajomy miał miecz na plecach. Przyciągał
wzrok. Brodaty usiadł wśród swoich, na krawędzi ławy, i powiedział do
jednego z kompanów:
- Ej, Osen, a ten, to kto?
- A skąd ja mam
wiedzieć - odrzekł Osen, szczupły półelf o nieco skośnych oczach i
dziwnym wyrazie twarzy. - Nie widziałem go tu.
- Może go przywitamy - brodaty z blizną uśmiechnął się brzydko i wstał z ławy.
- Haren, zapytaj, czy da na piwo - zaproponował półelf. - A jak nie da, to sam weź.
Haren
kiwnął głową i wstał, wychylając kolejny kufel. Wytarł usta brodą i
podszedł do nieznajomego. Oparł się o ladę i beknął mu w twarz.
- Daj na piwo, przyjacielu drogi.
Wtedy
obcy uniósł wzrok i spojrzał w oczy brodacza. Ten odruchowo cofnął się,
tracąc równowagę. W ostatniej chwili wyciągnął do tyłu prawą rękę i
oparł się o jedno z krzeseł. Zaczął mocno mrugać i marszczyć brwi.
Źrenice przybysza nie były pijackim złudzeniem, naprawdę wyglądały
zwierzęco.
- Coś ty za jeden?! - krzyknął Haren, prostując się.
- Szukam człowieka o imieniu Diego - odrzekł spokojnie mężczyzna.
- Po co go szukasz? Przekazać mu coś?
- Chcę zamienić z nim kilka słów.
- I ten miecz ma ci w tym pomóc, gagatku?
Brodaty
na ułamek sekundy obrócił głowę w stronę ściany. Berengar milczał,
ukradkiem rozglądając się po sali. W zaciemnionym kącie, tam gdzie
patrzył Haren, dojrzał ludzką sylwetkę. Jego wzrok był znacznie bardziej
wyczulony niż wzrok zwykłego człowieka. Półmrok nie był dla niego
żadnym problemem. Bez słowa ruszył w stronę Diego. Dwóch bardziej
trzeźwych bandziorów siedzących przy stole wstało i sięgnęło po broń.
Brodaty szukał swojej obmacując pasek z każdej możliwej strony. Niczego
nie znalazł.
- Spokój - zdecydowany głos Diego sprawił, że dwóch
zakapiorów odłożyło broń. Herszt zwrócił się do nieznajomego: -
Porozmawiajmy.
Przywódca bandytów siedział przy stole. Nawet
siedząc, wydawał się Berengarowi wielki. Musiał przewyższać go najmniej o
głowę. Jego wielkie dłonie spoczywały na stole, niczym dwie ciężkie
cegły. Mężczyzna był młody i gładko ogolony, ale posturą przypominał
olbrzyma. Miał na sobie ten sam strój, który opisywali wieśniacy.
Brązowa koszula, a na niej kolczuga. Długi czarny płaszcz wisiał na
wieszaku tuż obok. Nadgarstki błyszczały od złotych i srebrnych ozdób.
-
Masz jaja, że przychodzisz tak do mojej gospody i straszysz mi ludzi -
powiedział i stukał swoimi wielkimi palcami w stół, czym wprowadzał go w
drżenie. - Co jest z twoimi oczami?
- Kiedyś mocno chorowałem -
zełgał, mając świadomość, że Diego nie uwierzy. - To twoja gospoda?
Rządca Yannick ma zapewne inne zdanie.
- Yannick aep Aerl? - zdziwił
się. - To on cię nasłał? Myślałem, że się dogadaliśmy, kiedy ostatnio
mój but miał bliskie spotkanie z jego dupą.
Wiedźmin milczał.
Potężna błyskawica uderzyła gdzieś w okolice miasteczka, a grzmot
wstrząsnął kuflem stojącym na stole między nimi.
- On już tu nie
rządzi - Diego kontynuował. - To teraz nasze miasto, moje. Tych kilku
strażników to dla nas żadne wyzwanie. Są tu tylko dla pozoru. Haren i po
pijaku by ich rozpłatał na kawałki. Ja nie musiałbym się nawet podnosić
z tego krzesła.
Berengar delikatnie się uśmiechnął. Nie był to miły uśmiech.
- Aha... - Diego podrapał się za uchem. - To nie Yannick cię nasłał. Mów kto, o co ci chodzi i zmiataj, bo inaczej pogadamy.
- Chcę, żebyście zostawili w spokoju mieszkańców rybackiej wioski kilka mil na zachód stąd. Tylko tyle.
-
Tylko tyle? - Diego zaśmiał się przeciągle. Był rozbawiony i kręcił
głową z niedowierzaniem, uśmiechając się. - Ty mówisz serio, czy jednak
żartujesz? Chcesz, żebyśmy dali spokój tym prostakom. Po to tu jesteś?
- W ostatnich miesiącach rzadko żartuję. Dajcie im spokój i oddajcie to, co ukradliście.
- A jeśli nie oddamy, to co zrobisz? Sięgniesz po ten brzeszczot zza pleców?
- A jeśli tak - Berengar nachylił się nad stół, mierząc się wzrokiem z Diego - to co?
-
Umiem machać mieczem. - Bandyta nagle spoważniał. - Mam kilkunastu
kumpli, którzy też to potrafią, nie tak dobrze jak ja, ale potrafią. I
nie są na tyle głupi, żeby nosić miecz na plecach.
- Kłamiesz. - Głos
wiedźmina był zimny, złowrogi. - Jest z tobą tych kilku pijaków, którym
zamarzyło się bogactwo i ładne dziewczyny. Żadna ich nie chciała, a i
fortuna im nie sprzyjała, więc postanowili sobie wziąć siłą jedno i
drugie. Wyglądasz na mądrzejszego od nich, a jednak brniesz w to,
chociaż na końcu tej ścieżki jest śmierć. Jeśli nie od miecza na moich
plecach, to od innego. A może zawiśniecie na szubienicy. Wstąpiliście na
drogę, która ma jedno zakończenie, a jedyną niewiadomą jest to, w jaki
sposób do niego dojdzie.
- Kim ty jesteś? - spytał Diego po chwili ciszy.
- Wiedźminem.
Berengar
wstał z krzesła i swobodnym krokiem skierował się do drzwi. Dwóch
bandytów ponownie chwyciło miecze, ale przywódca powstrzymał ich
kiwnięciem głowy, gdy spoglądali na niego, licząc na pozwolenie, by
atakować.
.
Kiedy obcy wyszedł, Haren i Osen podeszli do szefa.
- Ruszajmy za nim! - krzyczał brodaty Haren. - Zarąbiemy go! Tu i teraz.
-
Uspokój się - Diego zacisnął pięści. - W jednym na pewno miał rację.
Jesteście pijani. Idźcie spać. Jutro zarżniemy tego wiedźmina i spalimy
całą wiochę. Ostrzegaliśmy ich. Nie z nami takie numery.
- A tego
wójta to na pal nadziać trzeba - powiedział półelf i wychylił kolejny
kufel z piwem. - Dla przykładu! A co to w ogóle jest, wiedźmin?
- Jutro się przekonamy - skończył Diego i uderzył pięścią w blat, łamiąc go w pół.
KONIEC ODCINKA TRZECIEGO
Spodobał mi się Berengar, najpierw jako tajemniczy samotnik, teraz jako (nadal tajemniczy) człowiek z misją, obrońca uciśnionych. Potrzeba nadania klaczy imienia to też kolejny pozytyw, dobry gest. Co prawda nazwał ją Udręką ;) ale nie zdziwiłabym się, gdyby się do niej przywiązał. Więź jakoś tak bardzo lubi się nawiązywać, na przekór łączonym zwłaszcza ;D I teraz "wyda ją czy jej nie wyda, oto jest pytanie" ;p Ten staruszek tak namawiał, wiedźmin całkiem chętny, a konia żal ;)
OdpowiedzUsuńStajenny mi się wyobraził jako Alfred z Batmana (nie wiem czemu), ze starszych filmów, bo nowych nie widziałam.
Yarri - kolejne ładne imię :)
Cała scena z kramem mocno klimatyczna, wyobraziłam sobie te uliczki i targowiska z gier, jeszcze ta atmosfera, mżawka, super :)
Ten cały Yannick jakiś taki podejrzany mi się wydał albo nie do końca bezpieczny. "mój ty zabójco potworów" - a to akurat w jego ustach pieszczotliwie zabrzmiało :) Geralcik podpadł, jak widzę. Wzmianka o nim i w ogóle, fragmenty historii Berengara świetne i bardzo cieszą.
Z kolei Diego i świta w karczmie, nasunęła mi się karczma z serialu Zorro, a Diego jako tamtejszy czarny charakter z kompanią ;D Chociaż Berengar coś tam z Zorro może i ma, w końcu broni wioskowych, jedyna nadzieja.
I ostatni odcinek mi został. Ale co tam, wezmę się za Mass Effect :D Pójdę na żywioł, bo totalnie nic nie wiem; ale będzie ciekawie. Właśnie - jak bardzo to jest science fiction? Dużo kosmosu, technologii, sterylnych, surowych i mega nowoczesnych budynków, zagłada przyrody, mutanci itd. czy coś a'la Avatar może?
A, zapomniałabym. Diego jest straszną mendą, ale miło widzieć to imię :); zawsze mi się podobało, zwłaszcza jak na latynosko brzmiące.
Geralta koń miał imię, pomyślałem, że i Berengara może.
UsuńTeraz, kiedy wiem już więcej o Wiedźminie 3 to ta historia przestaje być spójna z grami :D . Bo Geralt w Nilfgaardzie chyba wcale nie będzie w grze, a ja napisałem, że idzie w stronę stolicy. Ups ;)
A Mass Effect Siłę Wiary polecam, mimo że nie skończona. Mniej się trzeba orientować w uniwersum, więcej tłumaczę. Nie Avatar. W skrócie w uniwersum chodzi o to, że odkryliśmy ruiny na Marsie, które pozwoliły nam odkryć technologię dzięki której podróżujemy po całej galaktyce. Spotkaliśmy inne rasy, tworzymy razem społeczność galaktyczną, ale okazuje się, że atakują nas pewne istoty, które jak się okazuje co 50 000 lat niszczą całe inteligentne życie organiczne w galaktyce. Cykli były już tysiące, może miliony. Musimy w grze zebrać sojuszników i się bronić. Świetna trylogia, naprawdę. Moja wersja wydarzeń po zakończeniu wątku z gry jest w ME "Po zakończeniu" (wieeem, nie postarałem się z nazwą :P )
Aaa a Diego kilku osobom się nie podobał. Mówili, że nie pasuje do uniwersum.