Lot przez Francję przebiegał bezproblemowo. Wrex opowiedział Samarze
wszystko, czego dowiedział się od doktor Cole. Mimo tego, że oboje
pracowali z komandorem Shepardem, to nigdy nie mieli okazji
współpracować ze sobą. Samara pomagała komandorowi podczas misji w bazie
zbieraczy - istot pracujących dla Żniwiarzy - którzy porywali całe
ludzkie kolonie, aby tworzyć potężną broń - ludzkiego Żniwiarza. Ekipa,
którą zgromadził Shepard, powstrzymała te plany. Kroganin w tamtym
czasie był zajęty sprawami politycznymi na ojczystej planecie - Tuchance
- gdzie zdołał przejąć władzę w klanie Urdnotów i uczynić z niego
główną siłę zarówno polityczną, jak i militarną.
Wielu nie rozumiało postępowania swojego wodza. Starał się on jednoczyć klany w sposób dyplomatyczny, przy możliwie najmniejszym rozlewie krwi. Jego brat - Wreav - miał zupełnie inne podejście do sprawy i wszystko mogłoby się bardzo skomplikować, ale zginął na Tuchance podczas walk o rozprzestrzenienie leku na genofagium. Wrex, w przeciwieństwie do swojego brata, nie chciał zemsty. Rozumiał, że nadeszła pora, aby jego rasa pokazała, że potrafi być czymś więcej niż bezrozumnym narzędziem w rękach innych. W chwili obecnej jego myśli zajmowała jednak aktualna misja. Był zadowolony z posiadania w swoim oddziale potężnej biotyczki. Obserwował Samarę, która ze spokojem patrzyła na niewielki ekranik na ścianie bocznej promu, na którym migały newsy nadawane przez centralę w Londynie. Obieg wiadomości był coraz lepszy, ale wciąż na większości powierzchni Ziemi panowała radiowa cisza. Do łask wróciły stare metody komunikacji. Innej opcji na razie nie było. Satelity zostały strącone podczas pierwszych godzin inwazji na Ziemię, czyli już kilka miesięcy temu.
Wiadomości było coraz więcej. Ci, którzy spodziewali się rychłego końca
wojny, srodze się zawodzili. Mnóstwo oddziałów Żniwiarzy wciąż
wypełniało swoje zadania. Wywiad donosił, że ciężar dowodzenia brali na
siebie grasanci, czyli genetycznie zmodyfikowani turianie. Dowództwo
ziemskiej partyzantki ustaliło, że - przykładowo - oddziały Żniwiarzy z
Wysp Brytyjskich nie współpracują z tymi, które działają we Francji.
Stanowiły one bardzo silne, ale oddzielne komórki. Nie dysponowały
niczym w rodzaju sztabu dowodzenia, nie miały jednej, wspólnej
strategii. To sprawiało, że kwestią czasu wydawało się ich
wyeliminowanie. Nie ulegało jednak wątpliwości, że jeszcze wielu
żołnierzy straci przy tym życie.
Przez całą podróż oficer komunikacyjny plutonu próbował nawiązać
łączność radiową z oddziałami sprzymierzonymi w okolicach Marsylii. Bez
skutku. Wrex nakazał szukać miejsca do lądowania w pewnym oddaleniu od
samego miasta. Wybór padł na małą wioskę na wschód od Martigues, kilka
kilometrów na zachód od samego celu wyprawy. Mieli być gotowi na
wszystko.
Pilot znalazł sporą połać płaskiego terenu przy samym brzegu morza
Śródziemnego. Gdy oddział był kilka metrów nad ziemią, Wrex powtórzył
rozkazy:
- Drużyna druga rozkłada obóz w najwyższym punkcie w okolicy. Macie go
solidnie zamaskować! Musimy być przezorni. Wiem, że to ryzyko, ale
jesteśmy kroganami! W wypadku utraty łączności, w drodze powrotnej
będziemy kierować się właśnie na największe wzgórze. Lepiej żebyście tam
byli... Żywi. Pierwsza drużyna idzie za mną. Jeszcze wczoraj wieczorem
myślałem, że paru z nas tu zginie, ale teraz mamy wsparcie całkiem
niezłej biotyczki, więc może wszyscy zobaczycie jeszcze Tuchankę.
Walczcie o to. Zabieramy jak najmniej sprzętu. Oszczędzać amunicję, bo
dobrze wiecie, że nie mamy tu szans na uzupełnienia. Poza tym musimy
być jak najbardziej mobilni. Znajdujemy Lawson i wracamy. Łatwo, szybko i
przyjemnie.
Zegar na monitorze wewnątrz Kodiaka wskazywał kilka minut po dwunastej.
Słońce było w najwyższym punkcie swojej codziennej wędrówki. Prom
zetknął się z ziemią i zgasił silniki. Drugi pluton podzielił się na
dwie drużyny. Jedna zajęła się kamuflażem Kodiaka, druga wzięła ze sobą
jak największą ilość sprzętu i ruszyła w kierunku wschodnim na wzgórze,
które wydawało się tym najwyższym.
Pierwsza drużyna, wraz ze swym dowódcą oraz Samarą, odpalił staroświeckie radio i nawoływał Lawson.
- Tu krogańskie oddziały sprzymierzone. Jeśli ktoś jest na tej częstotliwości, odezwijcie się.
Asari dzierżyła w ręku datapad, który dostała od Wrexa. Miała go
pilnować jak oka w głowie. "Jak zrobi się gorąco, to my pójdziemy
przodem. Strzeż tych danych. Doktor Cole mówi, że są tu informacje
niezbędne do tego, żeby Lawson połapała się, o co chodzi".
Po kilku minutach nawoływań w radiu zaszumiło i oficer komunikacyjny usłyszał słowa:
- Tu Jason Prangley z oddziału Mirandy Lawson. Słyszę was! Ha!
Niesamowite. To gówno działa! Jesteście tu, żeby nam pomóc? Dotarliście w
samą porę!
Wrex, słysząc odpowiedź, podszedł do radia:
- Prangley, mówi Urdnot Wrex, dowódca krogan. Podaj swoją pozycję i powiedz, czy jest z tobą Lawson.
- Eeee, tak jest. To znaczy nie ma, ale niedługo powinna być. Wyszła do
ostatniego statku przetwórni w okolicy poszukać jakichś danych
wywiadowczych, bo nikogo żywego w żadnym z tych okropieństw nie
znaleźliśmy. My jesteśmy w opuszczonym kościele na przedmieściach.
Wystrzelić flarę? Szybciej nas zlokalizujecie.
Wrex już chciał odpowiedzieć pozytywnie, ale Samara położyła dłoń na jego ramieniu, szepcząc:
- To zdradzi ich lokalizację wrogom.
Kroganin skrzywił się. Nie mamy czasu - pomyślał z frustracją.
- Natknęliście się na Żniwiarzy w okolicy? Znają waszą lokalizację?
- Są w różnych miejscach miasta - powiedział Prangley - i to sporo ich.
Nas było tu piętnaście osób. Straciliśmy siedem... Ale nie wiedzą, gdzie
dokładnie jesteśmy.
Wrex zamyślił się. Spojrzał na Samarę. Nie zmieniała wyrazu twarzy.
Wciąż spokojna i opanowana. On był dowódcą, więc czekała na jego
decyzję. Gdy egzekutorka rusza z kimś na misję, obiecuje sobie w duszy
wykonać jakikolwiek jego rozkaz. Składa przysięgę przed samą sobą.
Nieważne, jak sama ocenia konkretne polecenie. Z tej przyczyny nie
zamierzała podważać żadnej decyzji Wrexa.
- Wystrzel flarę, Prangley. Jesteśmy jakąś godzinę drogi od miasta.
Postaramy się dotrzeć jak najszybciej. Utrzymajcie się do tego czasu.
- W porządku.
Po chwili, w odległości kilku kilometrów, zobaczyli jaskrawo czerwoną
flarę wzbijającą się w powietrze. Cholera, dalej niż myślałem - pomyślał
Wrex.
Samara wyczuła jego rozczarowanie. Nachyliła się nad radiem, mówiąc ze spokojem:
- Jesteśmy w drodze. Lepszej pomocy nie mogliście żądać.
II
Korytarz był wąski i ciemny. Jego bokami, przy samej ścianie, spływała
strumykiem ciecz. Z pewnością nie była to woda. Pod sufitem bujała się
na kablu mała żaróweczka, migocząc bladym światłem. Pod nią stało dwóch
kanibali. Nagle rozbłysło światło, zagrzmiało. Żaróweczka pękła.
Ciśnięcie detonowane odkształceniem. Zawsze działa - pomyślała brunetka w obcisłym stroju, przechodząc obok zwłok swoich ofiar. Przeszła do końca korytarza. Dojrzała tam konsolę, która - jak sądziła -
otworzy statek przetwórnię. Ostatni w okolicy. Było ich siedem. W
czterech znaleziono jedynie ludzkie szczątki. Kilku ludzi z oddziału nie
wytrzymywało tych okropieństw - wymiotowali, chcieli jak najszybciej
wyjść, ale ona to już widziała. Widziała gorsze rzeczy. W ostatnich
dwóch statkach znaleziono coś więcej. Kanibale, zombie. Nie spodziewali
się tego. Straciła kilku ludzi, a rannych wysłała pod dowództwem
Prangleya do kościoła, w którym założyli prowizoryczną bazę. Tam mieli
czekać na jej powrót z ostatniej przetwórni. Czuła się winna. Nie
chciała tracić nikogo więcej, więc poszła sama. Jak dotąd, radziła sobie
świetnie.
Konsola zadziałała dokładnie tak jak poprzednie. Kobieta wprowadziła
komendę, którą przechwycili od grasanta przy pierwszym z celów.
Poskutkowało i drzwi powoli rozsuwały się. Wykorzystała ten moment, by
wyjąć pistolet i przygotować kolejne biotyczne ciśnięcie. Odczekała
chwilę. Drzwi były otwarte od kilku sekund, ale ze środka nic nie
wybiegło. Rozluźniła się. Pewnie same trupy - pomyślała.
Zrobiła kilka kroków naprzód, wchodząc do wnętrza. Statki przetwórnie
nie były duże. Były funkcjonalne. Zwykle składały się z kilkunastu cel, w
których składowano "surowiec" - ludzi. Do jednej upychano zwykle ponad
sto osób. Ten statek był mniejszy, miał zaledwie trzy cele.
Przeszła obok pierwszej, przysłaniając usta i nos dłonią. Smród był nie
do zniesienia. Ci ludzie byli już po "przeróbce", ale przed
wprowadzeniem implantów. Leżeli w bezładnej zbieraninie ciał i
poszarpanych ubrań. Drugie pomieszczenie było puste. Opróżnione cele
znaczyły zwykle, że ci więźniowie zostali uznani za osobniki o
"korzystnym" DNA. W ostatnich dniach okazało się, że tacy ludzie byli
transportowani na orbitę Ziemi, na Cytadelę. Nie wiadomo było po co, ale
ona się domyślała.
Miranda Lawson, były oficer Cerberusa, została wysłana na tę misję z
dwóch powodów. Obu była świadoma. Powód pierwszy był taki, że misja była
tajna, a wielu głównodowodzących wciąż myślało, że ona, jako wysoko
postawiony członek organizacji przestępczej - Cerberusa - nie powinna
być identyfikowana z oficjalnymi działaniami Przymierza. Nikt nie
spodziewał się cudów. Jeszcze nigdy nie znaleziono nikogo żywego w
przetwórniach na Ziemi. Turianie podobno odbili kilka na Palavenie na
czas ratując przynajmniej ułamek niedoszłych ofiar. Powód drugi: nikt
nie nadawał się na tę misje bardziej od niej. Jej współpraca z
komandorem Shepardem była faktem znanym wysoko postawionym generałom.
Mimo niechęci, którą względem niej okazywali, trudno było im ukryć
wielki szacunek do jej umiejętności i dokonań.
Nagle poczuła drżenie w okolicy biodra. Usłyszała chropowaty dźwięk
staroświeckiego odbiornika, który przytwierdziła sobie do paska. Do tej
pory wyklinała tylko jego wagę, teraz bała się, że wróg, jeśli jest w
pobliżu, bez problemu ją wykryje.
- Miranda Lawson. Odezwij się! Lawson!
Głos brzmiał znajomo. Zamierzała właśnie udzielić odpowiedzi, kiedy
nagle, kilka metrów od niej, z trzeciej celi wychyliła się młoda
dziewczyna. Jej oczy wyrażały strach. Sama była przeraźliwie chuda i
brudna. Wyciągnęła rękę, tracąc równowagę, ale Miranda zdążyła ją
złapać, wykazując się nadludzkim refleksem. Wtedy, kątem oka, zobaczyła
wnętrze trzeciej celi, w której przebywało pięcioro ludzi. Żywych ludzi!
Mężczyzna i kobieta w podeszłym wieku trzymali się za ręce, opierając
się o ścianę. Dwóch młodych mężczyzn patrzyło ze zdumieniem w stronę
Mirandy. Widać było, że nie spodziewali się ratunku. W rogu sali leżała
kolejna kobieta. Nie poruszała się. Lawson podeszła szybkim krokiem,
przyklękając przyłożyła palce do jej szyi. Tętnica nie pulsowała...
Czworo żywych ludzi, razem z młodą piątka - poprawiła się w myślach.
- Od kiedy was tu trzymają? - zapytała.
Dziewczyna, która do niej wyszła, miała najwięcej sił zarówno fizycznych, jak i umysłowych.
- Radio. Odpowiedz. Niech nam pomogą...
Ach, tak. Radio! Miranda klepnęła się dłonią w czoło. Ideał? Ta, jasne - pomyślała.
- Tu Miranda Lawson. Jestem w statku przetwórni przy stadionie.
Znalazłam pięcioro ocalałych. Powtarzam, pięcioro ocalałych! - na dźwięk
własnych słów Miranda uśmiechnęła się sama do siebie.
Po chwili z radia dobiegł ten sam kobiecy głos, co chwilę przedtem.
- Miranda! Właśnie cię szukamy. Stadion, mówisz... Prangley powiedział
nam, gdzie poszłaś. Wrex idzie po ciebie z kilkoma kroganami. Powinni
niedługo być.
Lawson poznała ten głos. Samara. Znały się z czasów wspólnej pracy dla
Cerberusa, a może raczej dla Sheparda, bo tak powiedziałaby biotyczka
asari.
- Co z Prangleyem i resztą?
- Trzymają się. Jestem z nimi. Pomagam jak mogę, osłony biotyczne i te
sprawy, ale wzmacnia się napór wroga. Wrex pomoże ci wycofać się do nas,
a potem przebijamy się do promu.
- Ale jakim cudem tu w ogóle jesteście? Mieliśmy się skontaktować z
dowództwem dopiero, jak znajdziemy kogoś żywego. Dopiero teraz się udało -
zdziwiła się Miranda.
- My tu jesteśmy po ciebie, a nie po nich. Mamy informacje od Brynn
Cole. O Shepardzie, ale to długa historia. Nie mamy czasu. Przyszykuj
ocalałych do drogi. Wrex będzie u ciebie lada chwila.
III
Pięciu krogan szło przez ruiny opustoszałego miasta w zdyscyplinowanej,
zwartej formacji, zajmując kolejno pozycje za osłonami. Prangley wskazał
im na mapie stadion, na którym przed wojną ludzie grali w jakąś
dyscyplinę sportową. Jedyne sporty, jakie praktykowali kroganie to
wyścigi varrenów i strzelanie do pyjaków. Aktywności fizyczne, w których
nikomu nie ubywało krwi, uważali za bezsensowne. Stadion mieli już w
zasięgu wzroku. Dzieliło ich od niego pięćdziesiąt metrów.
- Banshee na drugiej! - krzyknął jeden z nich.
Spojrzeli. Po chwili widzieli dwie. Banshee - zmutowane asari. Potężne i
nieprzewidywalne. Za pomocą biotyki potrafiły przeskakiwać po
kilkanaście metrów, co samo z siebie czyniło je trudnym przeciwnikiem.
Do tego były po prostu piekielnie silne. Czemu akurat Banshee?! Wrex
żałował, ze zostawił Samarę z Prangleyem i resztą ocalałych. Przydałaby
się teraz, ale pewnie i tam miała kupę roboty. Flara na pewno ściągnęła
wroga. Musimy załatwić te dwie i iść dalej. To już blisko.
Wykonał kilka szybkich gestów. Kroganie posłusznie rozproszyli się w
mgnieniu oka. Szukali osłon, by uniknąć biotycznych uderzeń przeciwnika.
Wrex miał pewne umiejętności biotyczne, ale nie mogły się one równać ze
zmutowaną asari, której potencjał był jeszcze wzmocniony przez
implanty. Postanowił odpuścić sobie rzucanie zastoju. Nie zadziałałby.
Zamiast tego wzmocnił swoją barierę i ruszył na jedną z napastniczek,
biegnąc półkolem. W ten sposób skupił jej uwagę na sobie, a dwóch jego
podwładnych ostrzeliwało ją bezlitośnie od strony pleców. Pozostała
dwójka grała na czas z drugą z nich. Naprzemiennie otwierali ogień,
cofając się za kolejne zasłony. Tym sposobem odciągali ją w drugą
uliczkę.
Wrex rzucił się za stertę gruzu, która kiedyś była bramką wejściową na
stadion. Banshee, której uwagę odwrócił, była już wyczerpana. Widział
to, ale musiał zabić ją szybciej, bo jego dwaj towarzysze mogli nie mieć
już czasu na zabawianie drugiej z nich. Wyskoczył zza zasłony i z
wielkim impetem runął w stronę wroga, otwierając ogień ze swojej
strzelby. Uwielbiał tę broń, wiedział jak z niej korzystać. Dostał od
Banshee potężny cios biotyczny, ale pokonał ból i nie przestał strzelać.
Nie padła od razu. Wrex stracił z oczu dwóch swoich żołnierzy, którzy
zniknęli gdzieś w drugiej uliczce. Ogień trzech strzelb skupiony na
wrogu przyniósł efekt kilka sekund później. Banshee eksplodowała biotyką
po raz ostatni. Kroganie, bez chwili zwłoki, zaczęli biec za róg ulicy,
gdzie dwóch ich towarzyszy walczyło z drugą z nich. Byli za daleko, ale
po chwili usłyszeli głośny huk. Biotyczne uderzenie wytrąciło Banshee z
równowagi. Dwóch przygwożdżonych przez nią krogan wykorzystało moment,
wskoczyło za ruiny muru i otworzyło do niej ogień. Z drugiej strony
nacierał Wrex z pozostałą dwójką. W takim ogniu krzyżowym nie
przetrwałby nikt. Banshee padła. Kroganie nie byli ranni. Parę zadrapań
nie było w stanie ich złamać. Wrex spojrzał w stronę wejścia na stadion.
Biotyczne uderzenie było dziełem Mirandy, która stała w wejściu,
wyprostowana i pewna siebie. Za nią jednak dostrzegli pięcioro ludzi.
Nie wyglądali dobrze.
- Co to za ludzie, Lawson? - mruknął Wrex.
- Ocaleni ze statku przetwórni.
- Zostaw ich. Mieliśmy wziąć tylko ciebie i twoją drużynę, jeśli będzie okazja.
- Spełniłam swoją misję. Ty spełnisz swoją tylko pod warunkiem, że pomożesz też im - postawiła sprawę jasno.
- Umiem liczyć. Jest ich piątka. Nas też. Z człowiekiem na plecach raczej kiepsko się strzela.
- Dwoje z nich może chodzić, więc dwóch z was będzie miało wolne ręce.
Ja postawie osłonę biotyczną. Powinno się udać... - jej głos jakby
stracił stanowczość - dojść do kościoła...
- Oby było warto - powiedział Wrex, każąc trzem swoim żołnierzom pomóc
osłabionym ludziom. Pozostała dwójka krogan wymieniła pochłaniacze
ciepła.
IV
Samara nie miała czasu na myślenie. Pół godziny po wyjściu Wrexa musiała
stawiać w pełni szczelną osłonę biotyczną. Atakowały ich grupy kanibali
dowodzonych przez kilku grasantów. Oddział Lawson, choć
zdziesiątkowany, był zaprawiony w boju. Strzelali celnie. Jason Prangley
wzmacniał osłonę asari swoją biotyką. Samara dowiedziała się, że jest
on jednym z uczniów Jack, jej towarzyszki z czasów pracy dla Sheparda.
Jeśli Jack go uczyła, to musi znać naprawdę dużo biotycznych sztuczek.
Niecenzuralnych słów również.
Mijała trzecia godzina. Po drugiej stronie placu, który oddzielał
kościół od reszty zabudowań, dojrzeli osłonę biotyczną, a w niej
postacie kilku krogan i ludzi. Siły Żniwiarzy zostały wzięte w kleszcze.
Dowodzący grasanci musieli spodziewać się, że idzie potężne wsparcie
dla okrążonych w kościele. Wycofali się. Nie mogli wiedzieć, że pod
błękitnym bąblem osłony znajduje się zaledwie pięciu krogan z kończącą
się amunicją i kilkoro ludzi na skraju śmierci.
- To oni! - krzyknął Prangley.
- Szykujcie się do wymarszu. Już! Nie mamy dużo czasu - utemperowała
jego entuzjazm Samara. Czworo ocalałych ludzi z oddziału zabrało się za
pakowanie nielicznego sprzętu, który ze sobą mieli.
Grupa z Wrexem i Mirandą dotarła do kościoła. Na twarzach wszystkich
zagościły na chwilę uśmiechy. Na linii zabudowań za placem oddzielającym
kościół od ruin dostrzegali coraz więcej sylwetek Żniwiarzy. Kanibale,
grasanci, zombie. Banshee.
- Będą szturmować - powiedział Wrex, wymieniając pochłaniacz ciepła w swojej strzelbie.
Ocalali ludzie z oddziału Mirandy przejęli rannych ze statku przetwórni i
wrzucili ich do auta osobowego, które Prangley zdołał uruchomić. Do
środka mogło wejść siedem osób. Ludzi. Kroganie, z oczywistych względów,
nie pomieściliby się.
- Pięcioro rannych, Lawson i asari. Do pojazdu - wydał komendę Wrex.
- A co z wami? - spytała Miranda.
- To o ciebie tu chodzi. Możesz ocalić Sheparda. Wszyscy jesteśmy mu to
dłużni. Samara da ci datapad z informacjami, które mają ci pomóc go
ocalić. To dane doktor Cole. Nie pytaj o nic, nie teraz. Ruszajcie.
Samara wie dokąd. Postaramy się dołączyć, ale jeśli w ciągu godziny nas
nie będzie, to macie ruszać, nie zważając na nic.
Miranda kiwnęła głową, akceptując rozkaz.
- Prangley, poradzisz sobie?
- Zniszczę ich - odparł zdecydowanie.
Odpalili pojazd. Ruszyli w stronę najwyższego wzgórza w okolicy. W
ruinach kościoła zostało pięciu krogan oraz Prangley ze swoją
kilkuosobową drużyną. Zaraz miał zacząć się szturm.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz